piątek, 30 grudnia 2011

Top grudnia 2011

Ostatnia topka w roku 2011. 
W związku z tym nie będzie w niej niczego niezwykłego.

*     *     *

LITERATURA

Pod względem literackim grudzień był... trochę dziwny. Przeczytałam "Solaris" i "Wojnę światów", a więc klasyki, ale obyło się bez zachwytów, choć obie te pozycje wywarły na mniej dobre wrażenie. Oprócz tego łyknęłam przypadkowo dwie pozycje z uniwersum Mass Effect - dość marne; największym ich plusem było właściwie to, że jestem wielką fanką gier z tej serii. Na samym początku miesiąca zaś zapoznałam się z pozycją również przypadkową, nieznanego mi autora i kompletną niewiadomą, jeśli chodzi o treść - i pozycja ta wygrała. Pewnie trudno mi będzie opisać, dlaczego tak się stało (no jak to, Lem pokonany?!), ale spróbuję. W tym miesiącu zachwalam "Święty Wrocław" Łukasza Orbitowskiego.

Zabrałam się za nią wmieszanymi uczuciami. Horror w Polsce? Dziwacznie. I do tego akcja osadzona jest w osiedlu, podczas gdy mi klimat blokowisk jest zupełnie obcy, bo mieszkam w raczej niedużej miejscowości, na dodatek w domu jednorodzinnym. No, ale nic, spróbujemy, pomyślałam, otwierając powieść. I w ten oto sposób pochłonął mnie Święty Wrocław.

Myślę, że opisywanie fabuły tej książki jest nie tylko piekielnie trudne, ale też mija się z celem. Lepiej podejść do niej jak do czegoś zupełnie obcego i samodzielnie smakować, strona po stronie, cud po cudzie. Ma w sobie coś, co przyciąga, nie daje się oderwać, a jednocześnie intryguje i niepokoi. "Święty Wrocław" ma klimat, którego nie spotkałam w żadnej pozycji od dawna: niedookreślona, lepka szarość, która odstrasza, ale jednocześnie przyciąga. Zdecydowanie polecam, choćby po to, żeby zobaczyć, w jak niezwykły sposób można przedstawić miasto i jego mieszkańców.



GRA

W zasadzie minął kolejny miesiąc nie grania w prawie nic, a w każdym razie w nic nowego. Uszczknęłam tylko jednej pozycji, którą opiszę bardzo skrótowo, bo i tak jest znana. Chodzi o kolejną grę z serii "Weekendowe Strzelanie Jako Rozładowywanie Napięcia" - Call Of Duty.

Dziwne, nie? Gra w zasadzie multiplayerowa, FPS w czasach II wojny światowej, niepierwszej już młodości, a znalazła się w zestawieniu. Cóż, taki los - naprawę niczego lepszego i ciekawszego w tym miesiącu nie próbowałam. W samego CoD'a też grałam może z pięć, sześć godzin, ale mimo to bawiłam się dobrze. Może dlatego, że stanowiło to miłą odskocznie od niemiłosiernie się przycinającego Oblivion's Lost (mod do Stalkera), może dlatego, że sama rozgrywka w Single Player jest tak pomyślana, by graczowi pociekła ślinka i zaraz odpalił Multi. Misje są dość różnorodne, wprawdzie oskryptowane ze wszystkich stron, ale jeśli nie przechodzi się tego samego fragmentu po milion razy, nie przeszkadza to za bardzo. Ciekawie strzela się z niedzisiejszych giwer, można się czołgać, gra nie wywala do pulpitu - naprawdę nie jest źle. 

Tyle tylko, że... to taka zapchajdziura. Nie możesz przez kilka godzin zebrać się do czegoś konstruktywnego? Zagraj w Call of Duty, zmarnuj przy nim kilka godzin, wyłącz z poczuciem (nie)spełnionego obowiązku - wróci ci energia.



MUZYKA

Miesiąc spod znaku odkryć małych, ale bardzo satysfakcjonujących, a do tego zróżnicowanych gatunkowo. Było parę nowości trudnych do sklasyfikowania, ze dwie post-rockowe, również dwie związane z soundtrackami... A na czoło wysunął się wykonawca trochę nietypowy: Steve Conte.

Gość raczej nieznany. Jeśli ktoś się na niego natknął inaczej niż przez przypadek, to zapewne poprzez śpiewane przez niego piosenki, które trafiły do soundtracków w anime Wolf's Rain, Cowboy Bebop czy RahXephon. Muszę przyznać, że te utwory podobały mi się znacznie bardziej od kawałków zespołów, w których Conte się udziela. Mają w sobie coś magicznego, nietypowego, a już na pewno nie amerykańskiego. W utworach Conte'a można usłyszeć gitarę akustyczną i pianino, ale prym wiedzie głos wokalisty - czasem czysty, czasem lekko zachrypnięty, niski lub dość wysoki, do wyboru, do koloru. Serio - Steve śpiewa lepiej, niż wygląda.

A tutaj dowód na wyżej wysuniętą śmiałą tezę:


piątek, 23 grudnia 2011

"Na glinianych nogach" Terry Pratchett


Fantasy sprawia wrażenie najbardziej wyeksploatowanego ze wszystkich podgatunków fantastyki. Tym samym każdy, kto pisze o krasnoludach, trollach, wampirach oraz uzbrojonych w ciut nieporęczne miecze strażnikach miejskich winien wprowadzić do powieści coś, co czytelnika zaintryguje. W przypadku dobrze wszystkim znanego (a jeśli nie, należy ten stan rzeczy jak najszybciej zmienić) Terry'ego Pratchetta owym czynnikiem zasysającym jest humor. A właściwie Humor – jedyny w swoim rodzaju.

„Na glinianych nogach” to kolejna powieść ze Świata Dysku, prezentująca ankh-morporską historię z miejskimi strażnikami w rolach głównych. Tym razem podkomendni sir (niestety, jak twierdzi sam zainteresowany) Samuela Vimesa usiłują rozwikłać zagadkę morderstw nieszkodliwych staruszków, podejrzanego zachowania golemów oraz zdecydowanie najbardziej problematycznego otrucia Patrycjusza, człowieka przez część mieszkańców miasta nielubianego, przez pozostałych znienawidzonego. Dodatkowo, najbliżsi współpracownicy komendanta nie mogą narzekać na brak prywatnych problemów, a i on sam musi zmagać się z gorączką tytułów i herbów szlacheckich czy przyjętym niedawno w szeregi straży krasnoludem-tranwestytą o zastanawiającym nazwisku Tyłeczek... Jakby to podsumował Paskudny Stary Ron: „demoniszcza, tysiącletnia wskazówka i krewetki!”.

Mnogość przeplatających się ze sobą wątków to cecha charakterystyczna opowieści o Ankh-Morpork. Większość z nich sprawia wrażenie pobocznych lub wręcz umieszczonych w tekście tylko dla sprawienia czytelnikowi frajdy, jednak w pewnym punkcie wszystkie łączą się ze sobą, tworząc całość zadziwiająco skomplikowaną jak na historię, której największy atut ma stanowić zagęszczenie absurdu. Pod niemal każdym z wątków kryje się bardziej lub mniej zabawne nawiązanie do naszej szarej rzeczywistości: krasnolud stroniący od topora, a za to wyrażający pewne zainteresowanie różnymi rodzajami szminek, przywodzi na myśl walkę o równouprawnienie kobiet (i krasnoludzic...?), zaś kwestia szacunku wobec siły napędowej golemów, która z pewnością nie jest życiem stworzonym przez jednego z bogów, to jednocześnie zwrócenie uwagi na problem zdefiniowania wolnej woli i sensu istnienia.

Dość o historii, teraz trochę na najistotniejszy temat w powieściach Pratchetta – absolutnie niepowtarzalny humor, wpleciony w całą opowieść z godnym podziwu kunsztem. Objawia się on nie tylko w kreacji miejsca akcji (miasto, w którym na rabunki trzeba mieć licencję, a chodzenie po rzece jest znacznie łatwiejsze od utonięcia w niej) i, wspomnianych wcześniej, postaci, bez wyjątku niepowtarzalnych i budzących sympatię, ale też w pojedynczych zdaniach-perełkach. W czasie lektury wielokrotnie miałam ochotę sięgnąć po notes i przepisać fragment, by potem, od czasu do czasu, poprawiać nim sobie humor. Zrezygnowałam, gdy zorientowałam się, że tak naprawdę warte przepisania jest pół książki...

Wielka jest w tym zasługa tłumacza. Piotr W. Cholewa po raz kolejny popisał się niesamowitym bogactwem językowym i wyobraźnią; często występującą grę słów i zwroty brzmiące przezabawnie po angielsku trzeba było zupełnie zmienić, by po polsku prezentowały się równie znakomicie. Dzięki tak dobremu przekładowi śmiało można powiedzieć, że nasza wersja tekstu, pod względem językowym, nie ustępuje oryginałowi.

W książkach z serii „Świat Dysku” wydawnictwo Prószyński i S-ka trzyma się jednolitej oprawy graficznej. I tym razem zachowano oryginalną okładkę – utrzymana w jaskrawej kolorystyce ilustracja Josha Kirby'ego intryguje pozornym bałaganem w kompozycji, charakterystycznym zresztą dla prac tego artysty. Wewnątrz również wszystko wygląda jak należy; oko cieszą rysunki herbów na pierwszej stronie i, tak dobrze znana fanom serii, ilustracja Dysku na następnej, miłym urozmaiceniem jest też pewne zróżnicowanie czcionek. Błędów w sztuce korektorskiej nie stwierdzono – słowem: wydanie pierwsza klasa.



„Na glinianych nogach” to idealna książka na ponure, późnojesienne wieczory. Z każdej strony bije optymizm, radosna ironia i charakterystyczny absurd, fabuła nie pozwala nawet na chwilę nudy, odsłaniając coraz to bardziej zaskakujące aspekty, a bohaterów po prostu nie sposób nie polubić – i wszystko to zostało podane w przezabawnym sosie. Jeśli więc przeczytasz „Na glinianych nogach” i ani razu się nie roześmiejesz, możesz uznać to za objaw głębokiej depresji. A jeśli nie przeczytasz... szybko zmień ten stan rzeczy.

Recenzja opublikowana także na Efantastyka.pl -> TUTAJ

poniedziałek, 19 grudnia 2011

Idzie rak

Idzie rak
(wersja autorska)


___Jak się umiera?
___Można w ten sposób:
___- Daj spokój, ten lód jest naprawdę wytrzymały!
___Przy odpowiednich staraniach można też w taki:
___- Hammmulec... hik!... jest po prawej ssstronie, nie?
___Albo taki:
___- Przykro mi. To nowotwór.
___Śmierć zaczyna się niewinnie: od bólu w bardzo frustrującym, a przy tym objętym tajemnicą społeczną miejscu ludzkiego ciała. Nie jest to ból przeszywający, pulsujący, ostry lub głęboki, nie uniemożliwia funkcjonowania, nie nadaje się nawet na pretekst do zaniechania prac domowych. Po prostu jest. I drażni – z każdą chwilą coraz bardziej, by po paru tygodniach zacząć poważnie niepokoić.
___W końcu, gdy pewnego dnia godzina obsługiwania łopaty w ogrodzie doprowadza mnie do stanu bliskiego agonii, postanawiam udać się do lekarza. Ten odsyła mnie na badanie USG do szpitala, a minę ma przy tym zatroskaną w, jak mi się wydaje, bardzo nieprofesjonalny sposób. W rezultacie jeszcze przed faktyczną diagnozą podświadomość podpowiada mi, że mam się czuć jak skazaniec.
___Ignoruję ten wewnętrzny sabotaż i udaję się do kliniki. Tam po odsiedzeniu w poczekalni czasu potrzebnego na wypicie siedmiu kubeczków kawopodobnej wody z automatu, czterokrotną wyprawę do łazienki, jedenaście wyjść na papierosa i około pięćdziesiąt serii monologów po średnio dwadzieścia trzy przekleństwa każda udaje mi się dotrzeć do pracowni USG, wykonać badanie i odebrać wyniki.
___Na pomiętej karteczce widnieją terminy takie jak: przepływ naczyniowy, hypechogenne ogniska, patologiczne pakiety węzłowe (plus ich wymiary), guzowatość i konieczna pilna dalsza diagnostyka. To ostatnie powtórzone dwukrotnie. W tym raz z wykrzyknikiem.
___Dopiero po kilku minutach orientuję się, że najistotniejsza część diagnozy padła w samym środku tej defilady niezrozumiałych sformułowań i – żeby nie było za łatwo – po łacinie.
___Tumour testis sinistri. W tym języku wszystko brzmi mądrze i ciekawie.
___Teraz jest to wyrok następujący:
___- Nowotwór jądra lewego – mówi doktorek i urywa. Jego mina, wzbogacona o tym razem wybitnie nieprofesjonalne współczucie, wywołuje w moim brzuchu tak gwałtowne ściśnięcie, że mam wrażenie, iż zapadły mi się oba płuca.
___- Acha. - Pewnie mam minę głupszą, niż ustawa przewiduje. Oddycham z trudem.
___Lekarz mruga i nagle jakby zbudził się z głębokiego snu.
___- To najczęstszy nowotwór złośliwy z grupy guzów litych wśród młodych mężczyzn - pomiędzy dwudziestym a trzydziestym piątym rokiem życia. Przeważającą większość guzów jądra stanowią nowotwory zarodkowe – trajkocze, jakby czytał notkę z Wikipedii. - Biorąc pod uwagę cechy kliniczne, można je podzielić na nasieniaki i nienasieniaki. Z wyjątkiem dojrzałego potworniaka wszystkie cechują się dużą złośliwością histologiczną – (Notuję w myślach kolejny obcy termin) - i agresywnym przebiegiem klinicznym. Są to jednocześnie jedne z niewielu nowotworów "litych", które można wyleczyć nawet w zaawansowanym stadium. Szansę na wyzdrowienie pacjenci z guzami zarodkowymi zawdzięczają dużej wrażliwości tych nowotworów na chemioterapię.
___Staram się słuchać uważnie, ale informacje wlatują mi do głowy tylko po to, by zniknąć w położonej z tyłu mózgu prywatnej czarnej dziurze - instytucji wyjątkowo dobrze rozwiniętej u osób w wieku szkolnym. Nie dość, że jestem skazańcem, to jeszcze niedouczonym idiotą.
___- Acha, rozumiem – mamroczę i dla podkreślenia wysokiego zaangażowania w rozmowę kiwam głową. - I... i co?
___- Musimy przeprowadzić ablację organu.
___Trawię sformułowanie przez dobre pół minuty.
___- Acha. Czyli?
___- Wycięcie.
___Usunięcie. Kasacja. Odjęcie. Anulowanie. Eliminacja. Likwidacja.
___- Acha.
___W chwilach dużego napięcia mój zasób słów dramatycznie zawęża się do niczego poza synonimami tego, co właśnie obija mi się wnętrze czaszki.
___Przyznaję, że trochę boję się powrotu do domu.
___Reakcja rodziców mimo wszystko zdaje się wypadać blado w porównaniu do lekarza, który przedstawiał mi diagnozę. To jednak nie zmienia faktu, że przez cały czas nadpobudliwe sumienie usiłuje mnie sterroryzować, wmawiając, że to moja wina, moja wina, moja bardzo wielka wina. Zaprzęgam do pracy cały dostępny mi rozsądek i staram się nie zwracać na to uwagi. Wychodzi nieźle: otępienie minęło szybko; po pokazaniu rodzicom wyników uśmiecham się uspokajająco i żartuję, że maszynka zepsuła się jeszcze przed pierwszym uruchomieniem. Zanim znajdują w sobie dość zacięcia, by zripostować lub załamać ręce nad moją lekceważącą postawą, dodaję informację, którą doktorek przekazał mi już na szpitalnym korytarzu.
___- Nowotwór jądra jest trudny do wykrycia – powiedział wówczas dziwnie zmęczonym głosem - ponieważ mężczyźni, podobnie jak kobiety, nie wykonują profilaktycznych badań. Ból organu wcale nie jest typowym objawem. Prawdopodobnie w pana przypadku guz po prostu rozpadł się w wyniku przypadkowego uderzenia. Gdyby nie to, mogłoby być znacznie gorzej.
___No jasne – nie co tydzień robi się USG jamy brzusznej.
___Ten bolesny uśmiech losu poprawia wszystkim humory na tyle, że aż do następnego tygodnia w domu nie następuje żadne załamanie nerwowe. A przynajmniej nie na moich oczach. Potem szpitalni sadyści, czasem zwani eufemistycznie chirurgami, wsadzają mnie do łóżka, usypiają, a potem dokonują ablacji pachwinowej lewego jądra.
___Po raz pierwszy jest mi bardzo niewesoło.
___Przede wszystkim dlatego, że nieobecność organu ma dość agresywny sposób bycia. Szarpie nie samą pachwiną, ale wszystkimi nerwami, od brzucha po koniuszki palców i chyba nawet cebulki włosów. Wydawać by się mogło, że coś, czego nie ma, nie powinno boleć, a jednak przez pierwsze kilka godzin po obudzeniu się z narkozy doznaję nieprzyjemnego fantomowego swędzenia, niekiedy przechodzącego w przypalanie rozpalonym żelazem. Zabieg był określany mianem inwazyjnego, ja jednak w myślach określam go jako rzeźnicki – z tym, że zachowano wszystkie zasady BHP i miano na uwadze prawa człowieka. Lub ich część, w zależności od punktu leżenia i kwiczenia.
___Zaserwowali mi taką dawkę głupiego Jasia, że przez większość czasu myślę wyłącznie o tym, czy zmienił mi się głos.
___Bo chyba nie powinien?
___Ale może...?
___Raczej nie, to logiczne...
___Prawda?
___Do logicznego myślenia jest mi tak daleko, jak krzątającej się wokół pielęgniarce do tańczenia kankana. Składająca się głównie ze smug oraz szelestu fartucha kobieta poprawia mi poduszkę i odchodzi, zanim odnajduję w sobie odwagę potrzebną do zapytania o to, czemu chodzi po suficie, a jej strój ignoruje istnienie grawitacji. Mimo gęstej mgły, która zasnuwa mi nie tylko pole widzenia, ale i większość synaps, uznaję to za wielką niesprawiedliwość.
___Pod wieczór znajduję w sobie siłę, by jęknąć. Czuję bicie serca aż w uszach; z mojego gardła dobywa się wreszcie coś przypominającego gdakanie. Bardzo męskie gdakanie, należy dodać.
___Następny etap daje mi trochę odpocząć od medycznej ingerencji i przyzwyczaić się do brakującego puzzla. Przez czternaście dni właściwie bezczynnie czekam na wyniki badań histopatologicznych. Nie mogę się powstrzymać od wyobrażania sobie, jak jakiś mądrze wyglądający doktorek w fartuchu, czepku i maseczce, z mającymi właściwości mikroskopu okularami na nosie, szturcha i dziabie skalpelem spoczywający na metalowej tacce, niesmacznie wyglądający organ. Z pewnością badanie odbywa się inaczej, ale ja widzę to właśnie tak.
___Ból z rany po operacji zanika po tygodniu. Fantomowe swędzenie i uczucie swoistej pustki – po trzech. Mniej więcej w tym samym momencie, w którym zmaltretowane jądro trafia do szpitalnej spalarni, gdzie zostaje ze wszystkimi honorami skremowane.
___Któregoś dnia pętam się po sieci i w końcu, ustępując palącej mnie ciekawości, pytam Wujka Google o raka jądra. Z pewną rezerwą klikam w pierwszy z wyświetlonych linków, który odsyła mnie do wątpliwej reputacji encyklopedii internetowej. Przesuwam wzrok po medycznych szczegółach, które brzmią trochę znajomo, ale nic poza tym. Interesująco wygląda dopiero podpunkt o epidemiologii. Wyczytuję w nim, że na ten nowotwór w Polsce umiera się cztery razy częściej niż w USA. Uśmiecham się półgębkiem i przewijam stronę. Grupę ryzyka określa się jako „szczyty”; pierwszy wśród młodych mężczyzn, drugi wśród starszych. Już sobie wyobrażam to, złożone głównie z zagniewanych młodocianych i melancholijnych emerytów miłe towarzystwo w szpitalu, do którego trafię na chemioterapię.
___Tak, jeszcze przed wynikami nie mam złudzeń co do dalszego postępowania. Mógłbym iść na Akademię Medyczną, gdyby tylko kierowało mną coś poza dość wredną intuicją.
___Innego dnia przechadzam się po okolicy (dla ścisłości: idę po fajki) i spotykam znajomego. Prawdę mówiąc widuję go tylko odrobinę częściej niż prezydenta lub latające talerze. Już samo to jest pierwszym z kilku absurdalnych akcentów tego spotkania.
___Po wymianie oszczędnych uprzejmości, które równie dobrze mogłoby zastąpić milczenie połączone z kontemplowaniem płyt chodnikowych, pada pytanie:
___- Co tam u ciebie słychać?
___Wzruszam ramionami. Szukam słów, które nie wywołują powszechnego zawału.
___- Trochę szwankuje mi zdrowie – mówię i robię enigmatyczną minę, aby dodać tym sztucznie brzmiącym słowom głębi.
___- To słabo. - Chwila milczenia. Napięcie rośnie do poziomu stanowiącego zagrożenie zdrowia i życia. - Chorujesz?
___Nie daje mi wyboru. To widać; sam się prosił, a miał przecież prawo do zachowania milczenia. Ja tylko odpowiadam. W razie ewentualnego zgonu będę absolutnie niewinny.
___- Trochę. No wiesz, to rak.
___Reakcja jest dla mnie równie szokująca, co odpowiedź dla rozmówcy.
___Wytrzeszcza oczy, ale zaraz opamiętuje się. Robi minę zawodowego żałobnika.
___- Stary, strasznie mi przykro. Czy to zaraźliwe?
___I cofa się o dwa kroki.
___Gdyby nie to, że między zębami trzymam ostatniego papierosa, opadłaby mi szczęka.
___- Nie... - zaprzeczam z wahaniem, które ma sygnalizować foux pas zakrawające na naprawdę beznadziejny żart. - Nowotwór nie jest zaraźliwy – dodaję jeszcze na wszelki wypadek.
___- Na pewno?
___Już nie czuję się niedouczonym idiotą. W tym momencie uważam się raczej za przyszłego noblistę – wygląda na to, że nie będę mieć dużej konkurencji w okolicach własnego rocznika.
___- Tak. Na pewno – potwierdzam z naciskiem.
___To zdecydowanie nie jest żart. Nikt nie robi tak żałosnych kawałów.
___Rozmowa, i tak rozlazła, gorsza niż pogawędki na rodzinnych obiadkach, kompletnie się nie klei. W końcu rzucamy do siebie „cześć” i, z premedytacją nie podając sobie rąk, odchodzimy, każdy w swoją stronę.
___Z jakiegoś powodu obok zniesmaczenia odczuwam także dziką satysfakcję.
___Wyniki histopatologii oraz wykonanej zaraz po operacji tomografii dla nikogo nie są zaskoczeniem. Wskazują na rozsiew nowotworowy, czyli, po przełożeniu na ludzki język, przerzuty. Internet twierdzi, że wszędobylskie komórki rakowe w tej kwestii zawsze mają do wyboru albo węzły chłonne lub płuca, albo pozostałe narządy. W moim przypadku wybrały najbardziej humanitarną z opcji.
___To dobrze, twierdzą lekarze. Ten rodzaj przerzutu nie jest tak niebezpieczny i stosunkowo łatwo go wyleczyć.
___To dobrze, twierdzi pacjent. Bo czym, do diabła, są właściwie węzły chłonne?
___Dostaję skierowanie na chemioterapię BEP, typową dla doleczenia raka jądra po jego usunięciu. Składają się na nią trzy substancje chemiczne o działaniu cytostatycznym, czyli hamującym cykl podziałów komórkowych. Zdążyłem się już dokształcić i wiem, że motto życiowe komórek rakowych brzmi: w kupie siła. Mnożą się bez opamiętania i, co ważniejsze, według komórkowych kryteriów są nieśmiertelne. Jak antybohaterowie ze stajni Marvela.
___Dla przeciwwagi chemioterapia BEP zostaje przeze mnie ochrzczona drużyną Batmana, Elektry i Punishera. Przecież nie zapamiętam nazw bleomycyna, etopozyd i cis-platyna.
___Leczenie ma charakter cykliczny: cytostatyki są podawane pacjentowi przez pięć dni, potem następuje trzytygodniowa przerwa i następna pięciodniowa wlewka. W zależności od wyników, cykle powtarza się od dwóch do czterech razy. Tyle wystarczy. Schemat BEP charakteryzuje się wysoką skutecznością. Rzecz jasna ma to swoje odzwierciedlenie w efektach ubocznych.
___Z pewną dozą infantylności wyobrażam sobie, że cytostatyki to jadowicie zielone toksyny w foliowym woreczku, które, wpompowywane w człowieka odpowiednio metodycznie, sprawiają, że w nocy świeci on jak po wypiciu wody z płynącej nieopodal Czarnobyla rzeki Prypeci. Jak się okazuje, fosforescencja nie jest zawarta w pakiecie atrakcji dodatkowych BEP-u, ale parę objawów choroby popromiennej – owszem. Kolejna jawna niesprawiedliwość.
___Pierwszy cykl chemii zaczynam od odsiedzenia w poczekalni Centrum Onkologii czterech godzin. Gdy wreszcie udaje mi się dostać do gabinetu, pielęgniarki dosłownie rzucają się na mnie z igłami. Jedna pobiera krew, druga wkłuwa wenflon, trzecia krąży wokół jak sęp, pilnując, czy aby ta pierwsza trafiła w żyłę. Jedyny plus jest taki, że prawie nie posyłają mi litościwych spojrzeń – nie mają na to czasu. W tempie nasuwającym na myśl taśmową produkcję temperówek wsadzają mnie do szpitalnego łóżka, na metalowym stojaku (nie wiedzieć czemu tu nazywanym Mercedesem) wieszają foliowy woreczek wypełniony czymś wyglądającym jak kranówa, a ten łączą z moim wenflonem przy pomocy cienkiej rurki. Pouczają w kilku sprawach i wracają do gabinetu.
___Patrzę na kolejne kropelki Elektry i Punishera i czuję się zupełnie normalnie, a nie jakby do mojego organizmu trafiało coś, co produkuje się – mniej lub bardziej przypadkowo - w reaktorze jądrowym.
Szybko tracę zainteresowanie drogą kropelek z woreczka do mojego nadgarstka i zaczynam rozglądać się po sali. Zajęte są tylko cztery łóżka z sześciu, a średnia wieku pacjentów wynosi jakieś pięćdziesiąt pięć lat – moje osiemnaście mocno zaniża wynik. Otaczają mnie sami dziadkowie, wszyscy leżący nieruchomo, z zamkniętymi oczami, przypominający płaskorzeźby na płytach nagrobnych polskich królów.
___To dobre miejsce, by umrzeć, mój synu.
___Gdy pierwsza partia cytostatyków się kończy, wzywam pielęgniarkę magicznym guzikiem przy listwie nad moją głową.
___- Mogę iść na fajka, prawda? – pytam przymilnym głosem, gdy zdejmuje pusty woreczek z czubka Mercedesa, by zawiesić tam coś zwanego płukanką.
___Kątem oka widzę, jak nagrobki podnoszą się do pozycji pół-wertykalnej i patrzą na mnie ze zgrozą.
___- Tak szybko. Śmigiem-migiem – dodaję i usiłuję zrobić oczy Bambi.
___Nie wiem, czy na decyzję wpływ miały moje błyszczące tęczówki nałogowego palacza, który od paru godzin nie miał w ustach papierosa, czy chęć zadziałanie na morale staruszków, ale pielęgniarka udziela mi zgody. Oswobadza mnie z kroplówki i chwilę później jestem przed budynkiem. Na lewo od wejścia stoi pomalowana łuszczącą się zieloną farbą ławeczka. Na niej popala kilka sympatycznie wyglądających emerytek. Dosiadam się.
___Są nie tylko przemiłe, ale też z zapałem bronią swoich poglądów politycznych. Żadna nawet słowem nie wspomina o tym, dlaczego trafiła do Centrum Onkologii. Mam wrażenie, że po prostu o tym nie myślą, zbyt zajęte przedstawieniem mi przewagi PiS-u nad PO.
___Na salę wracam pół godziny później. Pielęgniarki zapowiadają, że przy następnym takim samowolnym wypadzie zasztyletują mnie strzykawkami i zaganiają z powrotem do łóżka.
___Drugiego dnia do Elektry i Punishera dołącza Batman. Tylko na jeden raz, ponieważ jest on najsilniejszym z superbohaterów. Te kilka godzin wystarczy mu na spacyfikowanie naprawdę imponującej ilości komórek nowotworowych. I wszystkich innych.
___Dopiero trzeciego mój organizm zaczyna się zachowywać jak przystało na ciało zalane toksynami. Dostaję gorączki, trochę mnie mdli, szpitalne posiłki (należy się im osobna kategoria gastronomiczna, gdzieś między podrobami a daniami z warzywami) zdają się mieć metaliczny smak. Obiad to jak rzucie przemielonego na piure złomu.
___Czwartego czuję się, jakby przejechały po mnie wszystkie dywizjony polskich wojsk zmechanizowanych.
___Piątego, ostatniego, w pewnym sensie umieram. Pierwszy z czterech razy. Co najmniej.
___Pod wieczór mam wrażenie, że ktoś mnie wywinął na lewą stronę, wykręcił i wyżął jak mokrą ścierkę. Cokolwiek ze mnie zostało, boli. Dodatkowo, chcąc złagodzić chociaż część efektów ubocznych pięciodniowego romansu z cytostatykami, pielęgniarki podają mi taką ilość lekarstw, że czuję się jak naszprycowany marihuaną, zleżałym Ibupromem i niemałą ilością bimbru o mocy paliwa rakietowego. Świat się buja, a ja nie mogę się uwolnić od natrętnej melodyjki z bajki „Pinky i Mózg”.
___Móżdżku, co będziemy robić dzisiejszej nocy?
___To samo, co każdej, Pinky. Będziemy wyrzygiwać własny żołądek.
___Następnego dnia rano nie jestem w stanie samodzielnie opuścić szpitalnego łóżka. Tylko w przybliżeniu rozumiem instrukcje lekarzy co do stosowania leków w ciągu najbliższych trzech tygodni; daty następnego cyklu w ogóle nie zapamiętuję, ale na szczęście wszystko mam wypisane na karteczce, którą ktoś wciska mi między zesztywniałe palce.
___Powrót do domu jest o tyle pozytywny, że teraz gdy czuję, jak wnętrzności wywijają w moim brzuchu potrójne salto, nie muszę do łazienki ciągnąć za sobą Mercedesa. Pewnym minusem jest zaś fakt, że mam obowiązek co wieczór serwować sobie zastrzyk, który poprawia krzepliwość krwi, likwidując niedogodności w stylu krwotoków z nosa. Mój debiut jako pielęgniarki kończy się tym, że zastrzyk robi mi mama. Niby igła nie jest specjalnie długa, trzeba ją wbić tylko pod skórę, a jednak z początku nie mogę się przemóc. Udaje mi się dopiero drugiego dnia. Kłuję na ślepo, bo rozsądek każe mi zacisnąć powieki i odwrócić głowę w drugą stronę, ale jakoś udaje mi się nie zrobić sobie większego kuku.
___Na drugi cykl chemii idę lepiej przygotowany: biorę ze sobą niedokończoną pracę semestralną z łaciny, talię kart do gry i „Chłopów” Reymonta – to ostatnie stanowi ostateczność, gdyby drugie zawiodło, a pierwsze pogarszało stan zdrowia.
___Koniugacje szybko przegrywają z tysiącem. Z początku gram z damami z ławeczki, ale drugiego dnia z przyczyn technicznych (ulewy) do rozgrywki wciągam staruszków z mojej sali. O dziwo, załapują od razu i w końcu pielęgniarki muszą ukrócać nasz mały hazard poprzez zabranie kart. Plus jest taki, że nikt już nie szerzy defetyzmu i dekadencji, co podobno znacznie polepsza efekty leczenia.
___Czwartego i piątego dnia ponownie staję się potulny jak baranek, zmordowany jak maratończyk i półprzytomny jak... no, umówmy się, że jak człowiek pod wpływem.
___Staram się czytać „Chłopów”, ale okazuje się, że zawarte w lekturze bogate opisy chłopskiego menu robią więcej szkody niż pożytku. Większość czasu spędzam więc na naprzemiennym potęgowaniu cyfry dwa i, gdy dochodzę do niepokonanej bariery dwustu pięćdziesięciu sześciu, melancholijnym wspominaniu dzieciństwa. Resztę wolnych chwil poświęcam na wzywanie Posejdona.
___Zaraz po zakończeniu drugiego cyklu zaczynają mi wypadać włosy. Uznaję, że niekiedy trzeba brać sprawy w swoje ręce i natychmiast udaję się do fryzjera. Wygolony na zero wyglądam groźnie i, przy odpowiednio odmóżdżonej minie, jak dresiarz. Z kolei z bandaną na głowie wyglądam jak człowiek chory na raka.
___Wybieram czarną w trupie czaszki.
___Podczas jednej z wypraw po papierosy do jedynego w miasteczku sklepu zaopatrzonego w moje Chesterfieldy dowiaduję się od jakiejś przejętej, trochę przestraszonej dalekiej sąsiadki, że mam przerzuty do płuc i mózgu. Ach, ten wspaniały klimat małych miejscowości, w których wszyscy się znają i wiedzą o sobie wszystko. To nadaje sens życiu.
___Na trzeci cykl zabieram trzy talie kart i jakąś książkę z gatunku fantastyki naukowej – wcześniej upewniam się, że w świecie przedstawionym przez autora potrawy na bazie kapusty i wołowiny nie mają prawa bytu.
___Pięć dni mija stosunkowo spokojnie, bez niespodzianek zbędnych sensacji. Pierwszego gramy w tysiąca, w co wciągamy nawet jednego z przychodzących czasem do kliniki dominikanina („No, braciszku, za sto osiemdziesiąt może? Nie? Jak to nie? Przecież Bóg braciszkowi dopomoże. Wojtek, zapisz: braciszek deklaruje, że w tym rozdaniu ugra sto osiemdziesiąt”). W Dniu Batmana gramy drugą talią – pielęgniarki dopiero pod wieczór zwęszyły spisek i zabrały tę pierwszą. Trzecia przydaje się na półmetku cyklu; tym razem jedna z sióstr przyłącza się do gry. Czwartego dnia wszystkim odechciewa się tysiąca, zamiast tego organizujemy Turniej Skutków Ubocznych: zapisujemy w tabelce, kto jak znosi chemię. Odpadam w połowie fazy pucharowej, ale wtedy już nie obchodzi mnie już nic poza sygnałami SOS wysyłanymi przez mój organizm.
___Trzeci cykl kończę hucznie – przewracając się wraz z moim wiernym Mercedesem tuż koło łóżka. Musi to wyglądać widowiskowo, bo cała sala mi klaszcze. Śmieję się razem z nimi, modląc się o to, by mdłości nie pojawiły się akurat podczas tej malowniczej sceny.
___Nie nadchodzą ani wtedy, ani później. Wykonana po zakończeniu cyklu tomografia wykazuje regresję węzłów chłonnych śródpiersia. Oznacza to mniej więcej tyle, że węzły te należy ciachnąć i będzie po krzyku.
___Mogę pożegnać się z węzłami chłonnymi, mogę pożegnać się z ekipą Batman, mogę pożegnać się z oddziałem chemioterapii. Alleluja.
___Ostatni etap jest w pewnym sensie powrotem do pierwszego.
___Nie pamiętam pierwszego dnia po operacji, ale jakoś mnie to nie martwi. Za to bardzo wyraźny jest w mojej pamięci obraz szwów w miejscu, przez które chirurgowie dostali się do węzłów. Rana ciągnie się od podbrzusza aż do splotu słonecznego. Ma ona na tyle pokaźne rozmiary, że zwykła niteczka nie wystarczy. O nie – zasługuję na coś w rodzaju metalowych klamer, które przez kilka tygodni trzymają skórę razem, by mogła się jakoś zrosnąć. Widok trochę jak z „Piły”, ale mimo wszystko na swój sposób satysfakcjonujący.
___I co?
___I nic.
___Blizna wygląda tak, jakby ktoś przeorał mi brzuch nożem rzeźnickim. Albo mieczem, jeśli obserwator ma wystarczająco bujną wyobraźnię.
___Włosy odrastają powoli, ale nieubłaganie. Kręcą się.
___Lewe jądro i węzły chłonne nie odrastają.
___Bandana w czachy gdzieś mi przepadła, podobnie jak wszystkie trzy talie kart. Po pewnym czasie przypominam sobie, że nie odebrałem ich z gabinetu pielęgniarek.
___Za każdym razem, gdy widzę kroplówkę, choćby w telewizji, odzywa się quasi-trauma i każe szybko się odwrócić.
___Znajomego żałobnika jeszcze nie miałem okazji ponownie spotkać.
___Wypalam już nie osiem papierosów dziennie, a siedem.
___A superbohaterów z komiksów Marvela jak nie lubiłem, tak dalej nie lubię.

Marta Godzisz
14 listopada 2011

wtorek, 29 listopada 2011

Top listopada 2011

W listopadzie było mało wszystkiego. Ze snem na czele.

Niech piekło pochłonie próbne matury. Wrr.

*     *     *

LITERATURA

Uparcie kontynuuję mój zwyczaj czytania więcej niż jednej książki miesięcznie - i idzie niespodziewanie dobrze. Utrzymuję niezłą średnią 3-4 powieści miesięcznie (plus dodatki). Głównie próbuję nowych autorów, ale swym ulubieńcom pozostaję wierna. I w tym miesiącu znów się nie zawiodłam - "Na glinianych nogach" Pratchetta zdeklasowało przeciwników.

Czy naprawdę muszę reklamować Świat Dysku? Oczywiście, że nie! Kto zna, ten na ślepo chwyci za każdy tom, kto zaś nie zna, ten niech natychmiast biegnie do najbliższej księgarni/biblioteki/kolegi-fantasty i zabiera się za lekturę. Każda książka Pratchetta ma bowiem tak niesamowitą siłę zasysania, że nie sposób się oprzeć, a "Na glinianych nogach" serwuje dodatkowo świetną fabułę i ciekawą zagadkę. Wszystko to podaje w wybornym, absurdalnym sosie. Nic nie pobije kompani Vimesa w akcji, demoniszcza, powiadam, tysiącletnia wskazówka i krewetki! 

Recenzja w trakcie pisania. Tymczasem mogę tylko zaznaczyć, że, cytując siebie, jeśli przeczytasz tę książkę i ani razu się nie uśmiechniesz, uznaj to za objaw głębokiej depresji. 



GRA


Nie będzie niespodzianek. W listopadzie ponownie czasu na granie było stanowczo za mało, ale jak już się w sobotnią noc dorwałam do najlepszego sprzętowo komputera w domu, to grałam przez pięć godzin ciurkiem. W co? Sprawa jest jasna. Oto pewniak tego miesiąca: The Elder Scrolls V: Skyrim!

Morrowind podobał mi się bardzo. Wprawdzie troszkę drażniła specyficzna sceneria, jakby wyjęta z najgorszych koszmarów Mario, ale za to rozległość świata i grywalność - miodzio! Następny w kolejce Oblivion również przyciągnął mnie na długie godziny, ale jak dla mnie brakowało w nim czegoś. Na domiar złego niesamowicie wkurzały powtarzalne lokacje i głupoty w stylu wrogów dostosowanych do poziomu mojej postaci, przez co walki zazwyczaj były przeraźliwie nudne. A Skyrim? Ooo tak, on zdecydowanie jest znacznie ulepszonym Oblivionem z grywalnością Morrowinda. Taaak. I do tego jak wygląda! Te góry, te finiszery, te pościgi, te wybuchy! Mogłabym spędzić pół dnia nawet na podziwianiu górskich potoków i łapaniu w nich pstrągów. No i wypatrywaniu smoków - próbna matma poszłaby mi chyba nieco lepiej, gdybym pewnej nocy nie starała się wyćwiczyć mojego FUS-RO-DAH. Po prostu must play!



MUZYKA

W tym miesiącu niestety obyło się bez niesamowitych muzycznych odkryć, ale i tak przez wakacje zdążyłam zgromadzić kawałki, które mogłyby być bazą topek na cały rok. Chodzi tu przede wszystkim o szeroko rozumiany post-rock - dwa miesiące temu prezentowałam niezwykle przyjemny dla ucha i optymistycznie nastrajający nazwą zespół God Is An Astronaut, w tym zaś polecam podobne klimaty: The American Dollar.

Ponieważ moja znajomość muzyki ogranicza się do jej słuchania, a więc nie potrafię ani grać, ani śpiewać, ani nawet pieprzyć o dźwiękach, odeślę po prostu do znajdującego się poniżej utworu "Anything You Synthesize". Odzwierciedla on doskonale nastrój, w jakim utrzymana jest muzyka TAD - właśnie tego słuchałam w tym miesiącu, by troszkę ukoić skołatane nerwy. I działało, naprawdę działało.

PS: Z jakiegoś powodu ten teledysk mnie urzekł. Zobaczcie:


środa, 16 listopada 2011

"Młyn i krzyż"


Nieczęsto chodzę do kina; z reguły trafiam tam w wyniku towarzyskiego lub edukacyjnego spisku. Dzięki temu na filmach znam się chyba jeszcze gorzej niż na muzyce, a tym samym w kwestii kinematografii jestem typowym zjadaczem chleba - biorę wszystko takim, jakim mi się podaje, i nie podoba mi się, gdy oczekuje się ode mnie czegoś więcej.

"Młyn i krzyż" to film o sztuce. Sztuce przez duże "s", a do tego powiększone pięciokrotnie i ozdobione roślinną stylizacją z pozłacanymi elementami. Główny temat, tło i koszmar: "Droga krzyżowa" Petera Bruegela - dzieło wybitne, tak ze względu na rozmach wykonania, jak i samą wartość artystyczną. Jest to jeden z tych obrazów, które można oglądać przez piętnaście minut, a i tak nie dostrzec wielu aspektów przedstawionej sceny. Po kwadransie natłok postaci i wydarzeń przedstawionych na płótnie przestaje zachwycać, a zaczyna męczyć. Prosta analogia wskazuje, że oglądanie "Drogi krzyżowej" na gigantycznym ekranie kinowym przez blisko półtorej godziny stanowi zagrożenie dla zdrowia i/lub życia.

Film przedstawia dzień z życia postaci uwiecznionych na płótnie. Nie brakuje tu więc widoków w rodzaju heretyka, któremu kruki przez dobrych kilka godzin robią z twarzy tatara, jego zapłakanej żony i łaciatego cielaczka, który wydaje się być aktorskim objawieniem tego filmu. Oprócz nich mamy sprzedawcę chleba, mamy chłopaka z przerośniętym fletem, mamy tańczącą parkę, mamy hiszpańskich żołnierzy, mamy mieszkańców młyna, mamy... no, mamy z dwieście różnych postaci, spośród których większość ma za zadanie pętać się po ekranie, nie mówiąc ani słowa. Na obraz składają się również wydarzenia, z których najbardziej istotne jest z pewnością ukrzyżowanie. Sprawia ono jednak wrażenie wciśniętego tam nie wiadomo skąd - oglądamy scenki rodzajowe z życia nowożytnych Holendrów, a nagle na ekranie pojawia się Jezus w koronie cierniowej. Jak wywołać u widza głęboką konsternację (żeby nie powiedzieć: dysonans poznawczy)? Właśnie tak.

Nie twierdzę oczywiście, że jest to film zły. Gdzieżbym śmiała! Niewątpliwą zaletą widowiska są elementy przystępne dla osoby nieorientującej się w Sztuce, ale za to posiadającej oczy i uszy. Oprawa audiowizualna poniekąd podźwiga ślamazarną historię z dna. Poza niewątpliwie urokliwymi widokami wzgórz, lasów i ogromnego młyna możemy podziwiać pojawiające się w tle fragmenty obrazów Breugela. Jest to zabieg zaskakujący, oryginalny, a przy tym podawany nienachalnie, z wyczuciem. Mocną stroną "Młyna i krzyża" jest również muzyka, chociaż w jej przypadku pojawiające się niekiedy chóry mogą brzmieć trochę nienaturalnie. Podobnie sprawa ma się z osobliwym efektem - głosom często towarzyszy potężne echo; które zdaje się stać ponad warunkami przestrzennymi, atmosferycznymi i ogólnie logicznymi.

Powiadam jednak: nic nie uratuje filmu, który został dosłownie przywalony masą symboli i nawiązań do twórczości malarza. Żeby docenić "Młyn i krzyż", trzeba mieć tak niesamowitą wiedzę i wyczucie, że obawiam się, iż objawienia tego mogą dostąpić tylko nieliczni, a mnie, kmiotkowi, dar ten nie przysługuje. Los chciał jednak, że obok uniemożliwiającej zrozumienie filmu ignorancji i braku informacji pojawiła się również fascynacja, przez którą zamiast uciąć sobie drzemkę, wpatrywałam się w ekran i nadstawiałam uszu (na próżno wyczekując dialogów). Tym samym z obejrzenia "Młyna i krzyża" nie wyniosłam nic - nic poza uczuciem znużenia i wrażeniem, że paruje mi mózg. Raczej trudno wydać gorszy osąd na temat elementu kultury, do którego skonsumowania zostałam z takim entuzjazmem zmuszona...

niedziela, 6 listopada 2011

Jestem za, a nawet przeciw

Co my tutaj mamy dziś na kolację? O, sałatka warzywna, pycha! A na dodatek samo zdrowie, witaminek tu pewnie mnóstwo. Gdzie ja rzuciłam ten widelec...? O, jest. Jeszcze tylko trochę sosu i soli i można zajadać. Rany, ale jestem głodna! Okej, starczy: bon appetit! Om nom nom... O, pomidorek. Jaki duży i czerwony! Tylko jakby trochę pękł... A nie, moment. To... to zęby są! Aaaa!

    Zanim jednak przestaniemy żywić się warzywami ze względu na wyposażone w kompletne, a na dodatek charakterystyczne dla drapieżników uzębienie pomidory, spójrzmy na kilka faktów. Miałam okazję brać udział w tzw. Procesie grupowym, podczas którego grupa młodzieży z pewnego warszawskiego liceum oraz nauczyciele i zaproszony gość omawiali problem GMO. Dyskusja była bardzo burzliwa, spór nie został rozstrzygnięty. Dobrą stroną całego przedwsięwzięcia – poza tym, że nikt nikogo nie uderzył, co wbrew pozorom było możliwe – jest z pewnością ilość wiadomości, jakie wszyscy uzyskaliśmy.

    Podczas spotkania pierwsze skrzypce grała jedna z aktywniejszych członkiń inicjatywy obywatelskiej „GMO to nie to”. Jako jedyna z całego grona (z początku sala była napchana po brzegi, potem zaczęła się wyludniać, by w końcu na polu bitwy zostali jedynie najtwardsi) dysponowała sporą bazą informacji na temat przedmiotu dyskusji. Wiedzą tą dzieliła się z nami w sposób dla mnie nieco kontrowersyjny – jako że zasiadłam do spotkania jako zwolenniczka GMO, nietrudno było mi wyłapać, że od pierwszego słowa główny temat spotkania jest okraszany różnego rodzaju pejoratywnymi określeniami, a słuchacze są ustawiani w odpowiedniej pozycji do tematu. To dość oczywiste; trudno, żeby osoba reprezentująca grupę „GMO to nie to” wyrażała się o tym wynalazku niczym o świętym Graalu rolnictwa. Tak czy inaczej przez to my, wszyscy bez wyjątku laicy, mieliśmy i mamy nadal poważną lukę w obrazie sprawy: rubrykę „przeciw” wypchaną po brzegi i rubrykę „za” ziejącą odstraszającą pustką. Dodatkowo dyskusja potoczyła się w dość niespodziewanym kierunku – i temu poświęciłam większość swojej uwagi.

    O co chodzi w sprawie organizmów modyfikowanych genetycznie? Jeśli nie wiadomo o co chodzi, to chodzi o pieniądze, a nawet jeśli wiadomo, to i tak liczy się kasa, dziękuję za uwagę, koniec, kropka. Można w kółko powtarzać, że mieszanie genach kukurydzy sprawi, że ta prędzej czy później dostanie rączek i nóżek, lecz w gruncie rzeczy kluczem do sprawy GMO jest korporacja Monsanto. Wynik wklepania tej nazwy w Wujka Google może spowodować sporą dezorientację: z jednej strony dowiadujemy się, że jest „liderem nowoczesnego rolnictwa, w pełni integrując trzy działy: biotechnologię, nasiennictwo i chemię rolną”*, z drugiej zaś mowa o „największym potworze korporacyjnym, który stanowi śmiertelne zagrożenie nie tyko dla gatunku ludzkiego, ale dla wszelkiego życia na naszej planecie”**. No to w końcu jak to jest: Monsanto to wielka firma wspierająca nowe technologie w rolnictwie, czy też może moloch, który chce się dorobić, a przy okazji wszystkich wykończyć?

    Podstawowym problemem jest więc korporacja Monsanto, która sięga niemal wszędzie, powoduje uczucie dezinformacji, chce zmonopolizować rynek nasienny, wszędzie wciska się ze swoimi niemal cyberpunkowymi produktami, a na dodatek ma paskudne logo. Ten niecny schwarz  charakter skutecznie odciąga naszą uwagę od babrania się w genach roślin w co najmniej niejednoznacznym celu, a przykuwa ją do kwestii tego, co my, szarzy obywatele, możemy zrobić, aby sprzeciwić się takiej Godzilli wśród korporacji. Tu na scenę wkracza coś niezwykłego: chęć stanięcia przeciw sile, z którą na pierwszy rzut oka nie można się mierzyć.  Na drugi zresztą też. I na trzeci.

    Zawsze miałam wrażenie, że ktoś, kto chce wsadzić palce w trybiki ogólnoświatowej machiny, aby ją zatrzymać, jest albo skrajnym optymistą (co jest pewną formą choroby), albo człowiekiem potrzebującym solidnej dawki adrenaliny i dowartościowania poprzez pokazanie, jakim jest heroicznym obrońcą naszej planety. Pokornie błagam o wybaczenie wszystkich tych, którzy co sobotę w tej czy innej sprawie protestują sobie gdzieś w Warszawie, ale ja najzwyczajniej w świecie tego nie łapię. Może to mój skrajny realizm przechodzący w pesymizm, może chęć utrzymania pewnego poziomu aspołeczności, może po prostu egoizm, ale zwyczajnie nie wierzę w to, że poświęcenie tak cennych w tych czasach wolnych chwil na walkę z wiatrakami zmieni świat na lepsze. Moim skromnym zdaniem jeśli coś już ma się zmienić, to technika – a ta prędzej czy później przechyli szalę w tę drugą, bardziej apokaliptyczną stronę. Czy tego chcemy, czy nie.

    Kierunek, w którym dyskusja się NIE potoczyła, mnie osobiście zadziwił: podczas całego spotkania mało kto wspominał o tym, że GMO to żywność. Tak po prostu. Jak powszechnie wiadomo, jedzenie to jeden z tych czynników, które sprawiają, że człowiek żyje lub umiera; to jedna z podstawowych czynności życiowych. Nie jesz - giniesz. Doskwiera ci głód – jesteś zły, a następnie osłabiony (a potem giniesz). Zdobycie żywności staje się kłopotliwe – jesteś jednocześnie zły i osłabiony, bo ganiasz jak głupi od sklepu do sklepu (a w efekcie z tej złości wchodzisz na pasy, nie zauważając czerwonego światła; rezultat dyplomatycznie przemilczmy). Walczący z Wiatrakiem Monsanto ludzie sugerują, by zbojkotować GMO poprzez niekupowanie produktów je zawierających. Zamiast tego można przecież zaopatrzyć się w żywność ekologiczną na bazarze! Sprzedawca nie chce nam powiedzieć, czy dany produkt ma w swoim składzie GMO? Pokażmy mu język i poszukajmy kogoś innego! Fakt, nachodzimy się kilka godzin i w końcu zapłacimy małą fortunę za dopieszczone ekologicznie jedzonko, ale za to dokopiemy Monsanto! Ha! Sprytne! Czujesz moc obywatela demokratycznego państwa? Czujesz swój wpływ na tę machinę? Czujesz, jak ją sabotujesz? Czujesz, jak ona upada?

    Ja też nie.

    Według prognoz za czterdzieści lat będzie nas na świecie dziewięć miliardów. Pozwolę sobie przypomnieć, że już dziś, gdy nasza ukochana, acz już nie taka zielona planeta Ziemia liczy niecałe siedem miliardów mieszkańców, głód jest bardzo poważnym problemem. Jedną z głównych zalet GMO, którą podają zwolennicy tego rozwiązania, jest to, że rośliny genetycznie modyfikowane są bardziej odporne na różnego rodzaju niedogodności losu czy Matki Natury, a więc dają większe plony. Przeciwnicy GMO mówią, że owszem, wszystko wspaniale, ale po jakimś czasie – mniej więcej dwóch latach – te rolnicze supermoce zanikają. Smutne, racja. Ale zastanówmy się: czy te, powiedzmy, dwa lata to nie tysiące nakarmionych ludzi więcej? Choćby przez tak krótki czas? Tu rodzi się jeszcze jedno pytanie: skoro GMO jest w gruncie rzeczy niezbyt wydajne, szkodzi, sprzyja monopolizmowi i, upraszczając, kopie pod nami grób, czemu nadal są kraje, które z niego korzystają, a kolejne, także Polska, rozważają to rozwiązanie? Bo Monsanto im zapłaciło? Jaka firma płaci swoim klientom za to, że ci łaskawie wpuszczą na swój rynek ich produkt? Jak dla mnie wszystko to chwieje się w posadach i wymaga rzetelnego wyjaśnienia.

    Wad GMO mogę wypisać mnóstwo. Część z nich brzmi logicznie, część nie do końca, niektóre przy odrobinie wiedzy i analizy można podważyć. Jeśli chodzi o zalety, sama nie wiem. To, co uważałam za plusy tego rozwiązania – rozwój biotechnologii i nauki w ogóle, większe plony, ogólny postęp i tak dalej – przeciwnicy GMO negują z takim zapałem, że nie mogę spokojnie o nich myśleć, by coś z tyłu mojej głowy nie wydarło się: to nie tak, nie wierz im, to wszystko globalny spisek! Ale wiecie co? Mam gdzieś spiski. Mam gdzieś korporacje. Póki nie włażą mi do domu, na głowę, nic mnie nie obchodzą. Jest naprawdę wiele innych spraw, którymi chcę się zająć, zamiast hobbystycznie pikietować pod warszawską siedzibą Monsanto czy latać od sklepu do sklepu i wykłócać się ze sprzedawcami o to, czy dany keczup został zrobiony z dziesiątej części procenta modyfikowanych genetycznie pomidorów.

    Jeśli ktoś nie może spać po nocy, bo śni mu się, że sałatka warzywna szczerzy się do niego pełnym garniturem umazanych majonezem zębów, to bardzo mi przykro. Współczuję i sugeruję poszukać dobrego psychoterapeuty. Natomiast ja, stojąca po stronie egoistów i realistów, cenię sobie swój czas oraz wewnętrzny spokój na tyle, by odwrócić się do tego plecami i zająć się czymś ważniejszym. Ot, robieniem kolacji na przykład.


* - http://www.monsanto.pl/
** - https://zbrodniarze.com/swiat_wedlug_monsanto

środa, 2 listopada 2011

"Jedyne dziecko" Jack Ketchum




Najlepsze książki to te, które wywołują u czytelnika silne emocje: radość, smutek, strach, współczucie... Wiadomo wówczas, że autor nas zaczarował, wciągnął w swoją opowieść. Pamiętam o tym szczególnie podczas czytania horrorów, które z założenia mają mnie przestraszyć, jednak w przypadku tekstów Jacka Ketchuma, według wielu jednego z najlepszych współczesnych pisarzy grozy, sprawy mają się nieco inaczej. Jego książki odwołują się do uczuć głębszych, mniej „pierwotnych”: żalu, wynikającej z niego złości i wreszcie bezsilności. Jeśli mieliście okazję (napisać „przyjemność” byłoby sporym przekłamaniem) zapoznać się z „Dziewczyną z sąsiedztwa” jego autorstwa, wiecie, co mam na myśli. Czy jednak jest tak również w przypadku najnowszej powieści Ketchuma - „Jedynego dziecka”?

Powiedzmy sobie szczerze: umieszczony z tyłu okładki skrót fabuły, w pierwszej chwili przywodzi na myśl filmy obyczajowe z cyklu „Okruchy życia”. Historia obraca się wokół losów pozornie zwyczajnej amerykańskiej rodziny, gdzie dziecko jest bezbronną ofiarą, matka marzy przede wszystkim o spokojnym, pełnym miłości życiu, ojciec zaś przejawia skłonności do przemocy, których nawet nie musi stymulować alkoholem. Na pierwszy rzut oka nic nowego; temat smutny, ale przeżuty i wypluty już nieraz. Gdy jednak zagłębimy się w lekturę, ujrzymy nie tylko dokładne studium psychologiczne pierwszorzędnego psychopaty, ale także narodziny rodzinnej tragedii. Będzie temu towarzyszyło chłodne, a przez to jeszcze mocniej uderzające w czytelnika, przedstawienie postawy wymiaru sprawiedliwości wobec tak poważnego społecznego problemu.


Dlaczego zatem tak mało odkrywcza historia nie tylko nie pozwoliła mi oderwać się od „Jedynego dziecka”, ale też spowodowała, że kilkakrotnie zacisnęło mi się gardło?

Ważnym czynnikiem jest z pewnością styl autora. Brak w nim wszelkiego rodzaju ozdobników; zdania są krótkie, surowe, przekazują nawet najbardziej dramatyczne informacje w sposób bezpardonowy i absolutnie dosłowny. Jednocześnie Ketchum korzysta z bogatego słownictwa, dzięki któremu każda sytuacja jest klarowna (czasami nawet aż za bardzo...). Poprzez akapity, składające się nierzadko tylko z jednego, ale za to mocnego zdania, buduje niesamowite napięcie. Także wypowiedzi bohaterów są zwięzłe, dialogi brzmią bardzo naturalnie, nie sprawiają wrażenia przegadanych i przeciąganych na siłę.

Narzędzia pierwszej próby umożliwiły stworzenie naprawdę sugestywnego, klimatycznego tła. W prozie Ketchuma nawet zadbany ogród, w którym nie brak wypielęgnowanych klombów, imponującego kącika warzywnego i malowniczego plastikowego trójkołowego rowerka, to w rzeczywistości scena dla prawdziwej zbrodni. Nie inaczej jest tym razem. Z początku wydaje się nam, że trafiliśmy do typowego amerykańskiego domu, nagle jednak okazuje się, że znaleźliśmy się w samym środku piekła. Najbardziej przeraża nie ojciec znęcający się nad dzieckiem, nie biurokratyczna obojętność, z jaką odnosi się do tej sytuacji wymiar sprawiedliwości, ale fakt, że oto czytamy historię, która równie dobrze mogłaby wydarzyć się tuż obok nas.

Podobnie jak w przypadku poprzednich wydanych w Polsce powieści Ketchuma, Papierowy Księżyc odpowiednio zadbał o techniczną i graficzną stronę książki. W samym tekście nie zauważyłam rażących błędów, tłumaczenie stoi na wysokim poziomie. Jedyne co drażni, to nieco za duża czcionka i irytująca kursywa, od której jest niekiedy aż gęsto - ma ona podkreślić coś, co równie dobrze czytelnik mógłby uznać za ważne samodzielnie, bez graficznej podpowiedzi. Okładka, wyposażona w efektownie błyszczące, chociaż trochę przedramatyzowane rozbryzgi krwi, intryguje, a także stanowi swego rodzaju ostrzeżenie...

Oto „Jedyne dziecko”. Książka, która Cię nie zrelaksuje. Nie umili Ci czasu. Nie rozbawi, raczej nie wzruszy, a za to głęboko zasmuci i wywoła złość na obojętność wobec tragedii, których w codziennym życiu nie brakuje. Jest to jednak kawał dobrej, mocnej prozy, która stanowi zarazem odzwierciedlenie naszej rzeczywistości: okrutnej i niesprawiedliwej, czy nam się to podoba, czy nie. 

Recenzja zamieszczona również na serwisie Efantastyka pod TYM linkiem.

niedziela, 30 października 2011

Top października 2011

Zakładam, że kiedyś wymyślę lepszą nazwę dla tego rodzaju postów.

*     *      *

LITERATURA

W tym miesiącu wybranie "top" książki było zdecydowanie trudniejsze - mimo mniejszej ilości czasu, czytałam więcej, a przy tym same dobre pozycje (m.in. "Ślepowidzenie" Wattsa, "Jedyne dziecko" Ketchuma). Wygrywa jednak "Posłaniec" Markusa Zusaka. Tego autora chyba każdy kojarzy przede wszystkim ze "Złodziejki książek", poruszającej powieści, w której tłem dla wydarzeń jest Holokaust, a narratorem - Śmierć. Mi kojarzy się on przede wszystkim ze świetnym, lekkim, a przy tym często poruszającym stylem i tworzeniem znakomitych postaci.

"Posłaniec" nie zawiódł mnie ani trochę. Pamiętam, że gdy po raz pierwszy otwierałam tę książkę - ponad rok przed zakupem, w księgarni - zachwyciły mnie pierwsze trzy strony. Sytuację napadu na bank Zusak nakreślił ze specyficznym humorem, którego nie brak zresztą w żadnym rozdziale tej powieści, a na dodatek w mojej ukochanej narracji pierwszoosobowej w czasie teraźniejszym (daję głowę, że to ma jakąś konkretną nazwę). "Posłaniec" to najdroższa z zakupionych przeze mnie ostatnio książek, ale w tym przypadku nie żałuję żadnej złotówki. Oprócz treści, która aż tętni od optymistycznej melancholii (fabuła propagująca specyficzną formę altruizmu), dostajemy też po prostu powieść wydaną w sposób naprawdę staranny: twarda oprawa, idealna czcionka, dobra robota ze strony korektora i tłumacza - Nasza Księgarnia się spisała. Podsumowując: polecam wszystkim bez wyjątku, to kawał dobrej literatury.



GRA

Na granie czasu w październiku było jeszcze mniej niż czytanie (prawdę mówiąc, nie powinno go być wcale), ale gdy już coś sobie wygospodarowałam, odpalałam pierwszego S.T.A.L.K.E.R.a. Nie mogę się od niego uwolnić od wakacji; po przejściu pierwszy raz i odsapnięciu zaczęłam rozgrywkę ponownie. Tak samo było z Portalem... tyle że Portal można przejść w trzy, cztery godziny, a na Cień Czarnobyla trzeba poświęcić nieco więcej czasu. Szczególnie, gdy nie chce się ginąć od byle anomalii.

Siła tej gry leży przede wszystkim w klimacie Zony. Ganiając po pierwszej lokacji można natknąć się na mnóstwo miejsc, w których gracz zatrzymuje się tylko po to, by obejrzeć sobie jakiś wrak albo ruiny. Na każdej następnej mapie jest tak samo i chociaż widać, że w pewnym momencie stężenie niesamowitego nastroju nieco spada, nie sposób się od gry oderwać. Dodatkowo mechanicznie Cień Czarnobyla nie wkurza, co często zdarza się w FPSach - model strzelania przyjemny, kwestia handlu rozwiązana logicznie (tylko czemu w całej zonie handlarzy jest trzech, przy czym po zebraniu zapasu amunicji i czterech giwer, z których dwie chce się sprzedać, postać jest przeciążona?! Realistyczne, ale irytujące jak diabli), podobnie elementy erpegowe i udźwiękowienie (rosyjskie głosy i ten lektor w polskiej wersji!). Owszem, grze tej nie brak bugów, ale naprawdę jestem w stanie to wybaczyć, gdy wędruję sobie po zrujnowanych podziemiach, a zza rogu nagle wyskakuje na mnie rzężący szaleńczo snork



MUZYKA

Znalezione zupełnie przez przypadek; jako tło do filmiku na YouTube. Co ciekawe, żeby pogodzić się z klimatem tego rodzaju muzyki (a potem go po prostu pokochać), musiałam przesłuchać kilkanaście utworów. Mowa tu nie o kolejnym post-rockowym zespole (tak, planowałam tu zamieścić zupełnie co innego!), ale o Radical Face - czymś, co chyba podpada pod indie, ale dla kogo ważny jest gatunek, gdy chodzi po prostu o muzykę?

Radical Face, czyli niejaki Ben Cooper, znany jest przede wszystkim z utworu "Welcome Home", który został wykorzystany w reklamie Nikona. Ten właśnie kawałek usłyszałam jako pierwszy, ale nie jest wcale moim ulubionym. Muzyka Coopera charakteryzuje się przede wszystkim melodyjnym tłem muzyczny wykonanym na gitarze akustycznej i czasem na pianinie, a także spokojnym, ciekawym wokalem. Dzięki temu jest bardzo relaksująca - w sam raz na słuchanie podczas spaceru. Polecam przede wszystkim płytę "Ghost" - nietrudno ją znaleźć, jest dość zróżnicowana i świetnie oddaje charakter muzyki Radical Face. A tutaj próbka, mój faworyt, czyli "Wrapped In Piano Strings":


niedziela, 16 października 2011

Stosik #2: książkowe przemeblowanie

Wpis tak blogowy, jak tylko może być, bez mentorskiego pieprzenia. A głównymi bohaterami - książki. Czegóż chcieć więcej?

No tak. Lepszej jakości zdjęć. 

No, i może nowych tekstów. Wieeeem.

*     *     *


Nie, to nie jest dzisiejszy stosik. Mimo wszystko jednak wrzucam to zdjęcie - jak dla mnie ta niewielka górka książek wygląda przemiło. Fakt, nie jet to cała moja skromna "biblioteczka", ale za to zawiera wszystkie te tytuły, które są dla mnie w jakiś sposób ważne i przez to występują na reprezentacyjnych półkach. Tu zaś wylądowały przez zmianę mebli. Tak, tak: na starym regale nie było miejsca, więc wreszcie zainwestowałam w nowy, A nawet dwa. Dwa i pół, jeśli policzymy komodę

Samodzielne składanie mebli daje niesamowicie dużo satysfakcji. Nawet jeśli zajmuje dwa dni i kończy się stratami w ludziach*.


Piękna transformacja, prawda? Wiem, to nadal wygląda tak, jakby na regałach nie było miejsca na nowe tytuły. Dlatego zaznaczam, że kartony to sztuczny tłum, którego nie zawaham się w razie potrzeby wyeksmitować.


A oto i gwóźdź dzisiejszego programu: stosik. Jest maleńki, ale i tak zapewnia dużą dawkę szczęścia.

"Cyrk", Alisteir MacLean - znalezione na półce rodziców. Styl MacLeana bardzo spodobał mi się podczas lektury "Partyzantów", a że książka gabarytowo niewielka, zabiorę się za nią już niedługo.

"Bajki dla dorosłych", różni autorzy - kontynuuję poznawanie opowiadań i polskiej fantastyki. Książka otrzymana na osiemnaste urodziny, więc zgrało się z tytułem :)

"Profesor", John Katzenbach - wygrane na LC, co wywołało u mnie dziką euforię (niezbyt często wygrywam konkursy; także dlatego, że rzadko biorę w nich udział). Jestem tego tej pozycji bardzo ciekawa.

"Jedyne dziecko", Jack Ketchum - po "Dziewczynie z sąsiedztwa" sięgam w ciemno po każdą pozycję tego autora. Recenzje zdają się potwierdzać, że klimat miażdży - mam wrażenie, że to będzie coś.


"Posłaniec", Markus Zusak - upolowane po roku oczekiwania. Po pierwsze autor urzekł mnie "Złodziejką książek", a po drugie zachwycił lekkim i naprawdę przyjemnym stylem. Nie mogłam się powstrzymać i już zaczęłam czytać.

Młotek i trzy śrubokręty - bohaterowie ostatnich dwóch dni. Nie ma to jak weekendowe skręcanie mebli..

A teraz, gdy mam już miejsce, pewnie nie wytrzymam nerwowo i dokonam dezintegracji reszty zawartości portfela. W księgarniach nagle zaczęło pojawiać się wszystko, na co od pewnego czasu mam chęć. To w pewnym sensie smutne :(


* - nieprzymocowana do ściany komoda postanowiła się na mnie przewrócić. Stał na niej telewizor. W odruchowym akcie heroizmu uratowałam go przed upadkiem. Głową.
Related Posts Plugin for WordPress, Blogger...