Idzie rak
(wersja autorska)
___Jak
się umiera?
___Można
w ten sposób:
___- Daj
spokój, ten lód jest naprawdę wytrzymały!
___Przy
odpowiednich staraniach można też w taki:
___-
Hammmulec... hik!... jest po prawej ssstronie, nie?
___Albo
taki:
___-
Przykro mi. To nowotwór.
___Śmierć
zaczyna się niewinnie: od bólu w bardzo frustrującym, a przy
tym objętym tajemnicą społeczną miejscu ludzkiego ciała. Nie
jest to ból przeszywający, pulsujący, ostry lub głęboki,
nie uniemożliwia funkcjonowania, nie nadaje się nawet na pretekst
do zaniechania prac domowych. Po prostu jest. I drażni – z każdą
chwilą coraz bardziej, by po paru tygodniach zacząć poważnie
niepokoić.
___W
końcu, gdy pewnego dnia godzina obsługiwania łopaty w ogrodzie
doprowadza mnie do stanu bliskiego agonii, postanawiam udać się do
lekarza. Ten odsyła mnie na badanie USG do szpitala, a minę ma przy
tym zatroskaną w, jak mi się wydaje, bardzo nieprofesjonalny
sposób. W rezultacie jeszcze przed faktyczną diagnozą
podświadomość podpowiada mi, że mam się czuć jak skazaniec.
___Ignoruję
ten wewnętrzny sabotaż i udaję się do kliniki. Tam po odsiedzeniu
w poczekalni czasu potrzebnego na wypicie siedmiu kubeczków
kawopodobnej wody z automatu, czterokrotną wyprawę do łazienki,
jedenaście wyjść na papierosa i około pięćdziesiąt serii
monologów po średnio dwadzieścia trzy przekleństwa każda
udaje mi się dotrzeć do pracowni USG, wykonać badanie i odebrać
wyniki.
___Na
pomiętej karteczce widnieją terminy takie jak: przepływ
naczyniowy, hypechogenne ogniska, patologiczne pakiety węzłowe
(plus ich wymiary), guzowatość i konieczna pilna dalsza
diagnostyka. To ostatnie powtórzone dwukrotnie. W tym raz z
wykrzyknikiem.
___Dopiero
po kilku minutach orientuję się, że najistotniejsza część
diagnozy padła w samym środku tej defilady niezrozumiałych
sformułowań i – żeby nie było za łatwo – po łacinie.
___Tumour
testis sinistri. W tym języku wszystko brzmi mądrze i ciekawie.
___Teraz
jest to wyrok następujący:
___-
Nowotwór jądra lewego – mówi doktorek i urywa. Jego
mina, wzbogacona o tym razem wybitnie nieprofesjonalne współczucie,
wywołuje w moim brzuchu tak gwałtowne ściśnięcie, że mam
wrażenie, iż zapadły mi się oba płuca.
___-
Acha. - Pewnie mam minę głupszą, niż ustawa przewiduje. Oddycham
z trudem.
___Lekarz
mruga i nagle jakby zbudził się z głębokiego snu.
___- To
najczęstszy nowotwór złośliwy z grupy guzów litych
wśród młodych mężczyzn - pomiędzy dwudziestym a
trzydziestym piątym rokiem życia. Przeważającą większość
guzów jądra stanowią nowotwory zarodkowe – trajkocze,
jakby czytał notkę z Wikipedii. - Biorąc pod uwagę cechy
kliniczne, można je podzielić na nasieniaki i nienasieniaki. Z
wyjątkiem dojrzałego potworniaka wszystkie cechują się dużą
złośliwością histologiczną – (Notuję w myślach kolejny obcy
termin) - i agresywnym przebiegiem klinicznym. Są to jednocześnie
jedne z niewielu nowotworów "litych", które
można wyleczyć nawet w zaawansowanym stadium. Szansę na
wyzdrowienie pacjenci z guzami zarodkowymi zawdzięczają dużej
wrażliwości tych nowotworów na chemioterapię.
___Staram
się słuchać uważnie, ale informacje wlatują mi do głowy tylko
po to, by zniknąć w położonej z tyłu mózgu prywatnej
czarnej dziurze - instytucji wyjątkowo dobrze rozwiniętej u osób
w wieku szkolnym. Nie dość, że jestem skazańcem, to jeszcze
niedouczonym idiotą.
___-
Acha, rozumiem – mamroczę i dla podkreślenia wysokiego
zaangażowania w rozmowę kiwam głową. - I... i co?
___-
Musimy przeprowadzić ablację organu.
___Trawię
sformułowanie przez dobre pół minuty.
___-
Acha. Czyli?
___-
Wycięcie.
___Usunięcie.
Kasacja. Odjęcie. Anulowanie. Eliminacja. Likwidacja.
___-
Acha.
___W
chwilach dużego napięcia mój zasób słów
dramatycznie zawęża się do niczego poza synonimami tego, co
właśnie obija mi się wnętrze czaszki.
___Przyznaję,
że trochę boję się powrotu do domu.
___Reakcja
rodziców mimo wszystko zdaje się wypadać blado w porównaniu
do lekarza, który przedstawiał mi diagnozę. To jednak nie
zmienia faktu, że przez cały czas nadpobudliwe sumienie usiłuje
mnie sterroryzować, wmawiając, że to moja wina, moja wina, moja
bardzo wielka wina. Zaprzęgam do pracy cały dostępny mi rozsądek
i staram się nie zwracać na to uwagi. Wychodzi nieźle: otępienie
minęło szybko; po pokazaniu rodzicom wyników uśmiecham się
uspokajająco i żartuję, że maszynka zepsuła się jeszcze przed
pierwszym uruchomieniem. Zanim znajdują w sobie dość zacięcia, by
zripostować lub załamać ręce nad moją lekceważącą postawą,
dodaję informację, którą doktorek przekazał mi już na
szpitalnym korytarzu.
___-
Nowotwór jądra jest trudny do wykrycia – powiedział
wówczas dziwnie zmęczonym głosem - ponieważ mężczyźni,
podobnie jak kobiety, nie wykonują profilaktycznych badań. Ból
organu wcale nie jest typowym objawem. Prawdopodobnie w pana
przypadku guz po prostu rozpadł się w wyniku przypadkowego
uderzenia. Gdyby nie to, mogłoby być znacznie gorzej.
___No
jasne – nie co tydzień robi się USG jamy brzusznej.
___Ten
bolesny uśmiech losu poprawia wszystkim humory na tyle, że aż do
następnego tygodnia w domu nie następuje żadne załamanie nerwowe.
A przynajmniej nie na moich oczach. Potem szpitalni sadyści, czasem zwani eufemistycznie chirurgami, wsadzają
mnie do łóżka, usypiają, a potem dokonują ablacji
pachwinowej lewego jądra.
___Po
raz pierwszy jest mi bardzo niewesoło.
___Przede
wszystkim dlatego, że nieobecność organu ma dość agresywny
sposób bycia. Szarpie nie samą pachwiną, ale wszystkimi
nerwami, od brzucha po koniuszki palców i chyba nawet cebulki
włosów. Wydawać by się mogło, że coś, czego nie ma, nie
powinno boleć, a jednak przez pierwsze kilka godzin po obudzeniu się
z narkozy doznaję nieprzyjemnego fantomowego swędzenia, niekiedy
przechodzącego w przypalanie rozpalonym żelazem. Zabieg był
określany mianem inwazyjnego, ja jednak w myślach określam go jako
rzeźnicki – z tym, że zachowano wszystkie zasady BHP i miano na
uwadze prawa człowieka. Lub ich część, w zależności od punktu
leżenia i kwiczenia.
___Zaserwowali
mi taką dawkę głupiego Jasia, że przez większość czasu myślę
wyłącznie o tym, czy zmienił mi się głos.
___Bo
chyba nie powinien?
___Ale
może...?
___Raczej
nie, to logiczne...
___Prawda?
___Do
logicznego myślenia jest mi tak daleko, jak krzątającej się wokół
pielęgniarce do tańczenia kankana. Składająca się głównie
ze smug oraz szelestu fartucha kobieta poprawia mi poduszkę i
odchodzi, zanim odnajduję w sobie odwagę potrzebną do zapytania o
to, czemu chodzi po suficie, a jej strój ignoruje istnienie
grawitacji. Mimo gęstej mgły, która zasnuwa mi nie tylko
pole widzenia, ale i większość synaps, uznaję to za wielką
niesprawiedliwość.
___Pod
wieczór znajduję w sobie siłę, by jęknąć. Czuję bicie
serca aż w uszach; z mojego gardła dobywa się wreszcie coś
przypominającego gdakanie. Bardzo męskie gdakanie, należy dodać.
___Następny
etap daje mi trochę odpocząć od medycznej ingerencji i
przyzwyczaić się do brakującego puzzla. Przez czternaście dni
właściwie bezczynnie czekam na wyniki badań histopatologicznych.
Nie mogę się powstrzymać od wyobrażania sobie, jak jakiś mądrze
wyglądający doktorek w fartuchu, czepku i maseczce, z mającymi
właściwości mikroskopu okularami na nosie, szturcha i dziabie
skalpelem spoczywający na metalowej tacce, niesmacznie wyglądający
organ. Z pewnością badanie odbywa się inaczej, ale ja widzę to
właśnie tak.
___Ból
z rany po operacji zanika po tygodniu. Fantomowe swędzenie i uczucie
swoistej pustki – po trzech. Mniej więcej w tym samym momencie, w
którym zmaltretowane jądro trafia do szpitalnej spalarni,
gdzie zostaje ze wszystkimi honorami skremowane.
___Któregoś
dnia pętam się po sieci i w końcu, ustępując palącej mnie
ciekawości, pytam Wujka Google o raka jądra. Z pewną rezerwą
klikam w pierwszy z wyświetlonych linków, który odsyła
mnie do wątpliwej reputacji encyklopedii internetowej. Przesuwam
wzrok po medycznych szczegółach, które brzmią trochę
znajomo, ale nic poza tym. Interesująco wygląda dopiero podpunkt o
epidemiologii. Wyczytuję w nim, że na ten nowotwór w Polsce
umiera się cztery razy częściej niż w USA. Uśmiecham się
półgębkiem i przewijam stronę. Grupę ryzyka określa się
jako „szczyty”; pierwszy wśród młodych mężczyzn, drugi
wśród starszych. Już sobie wyobrażam to, złożone głównie
z zagniewanych młodocianych i melancholijnych emerytów miłe
towarzystwo w szpitalu, do którego trafię na chemioterapię.
___Tak,
jeszcze przed wynikami nie mam złudzeń co do dalszego postępowania.
Mógłbym iść na Akademię Medyczną, gdyby tylko kierowało
mną coś poza dość wredną intuicją.
___Innego
dnia przechadzam się po okolicy (dla ścisłości: idę po fajki) i
spotykam znajomego. Prawdę mówiąc widuję go tylko odrobinę
częściej niż prezydenta lub latające
talerze. Już samo to jest pierwszym z kilku absurdalnych akcentów
tego spotkania.
___Po
wymianie oszczędnych uprzejmości, które równie dobrze
mogłoby zastąpić milczenie połączone z kontemplowaniem płyt
chodnikowych, pada pytanie:
___- Co
tam u ciebie słychać?
___Wzruszam
ramionami. Szukam słów, które nie wywołują
powszechnego zawału.
___-
Trochę szwankuje mi zdrowie – mówię i robię enigmatyczną
minę, aby dodać tym sztucznie brzmiącym słowom głębi.
___- To
słabo. - Chwila milczenia. Napięcie rośnie do poziomu stanowiącego
zagrożenie zdrowia i życia. - Chorujesz?
___Nie
daje mi wyboru. To widać; sam się prosił, a miał przecież prawo
do zachowania milczenia. Ja tylko odpowiadam. W razie ewentualnego
zgonu będę absolutnie niewinny.
___-
Trochę. No wiesz, to rak.
___Reakcja
jest dla mnie równie szokująca, co odpowiedź dla rozmówcy.
___Wytrzeszcza
oczy, ale zaraz opamiętuje się. Robi minę zawodowego żałobnika.
___-
Stary, strasznie mi przykro. Czy to zaraźliwe?
___I
cofa się o dwa kroki.
___Gdyby
nie to, że między zębami trzymam ostatniego papierosa, opadłaby
mi szczęka.
___-
Nie... - zaprzeczam z wahaniem, które ma sygnalizować foux
pas zakrawające na naprawdę beznadziejny żart. - Nowotwór
nie jest zaraźliwy – dodaję jeszcze na wszelki wypadek.
___- Na
pewno?
___Już
nie czuję się niedouczonym idiotą. W tym momencie uważam się
raczej za przyszłego noblistę – wygląda na to, że nie będę
mieć dużej konkurencji w okolicach własnego rocznika.
___-
Tak. Na pewno – potwierdzam z naciskiem.
___To
zdecydowanie nie jest żart. Nikt nie robi tak żałosnych kawałów.
___Rozmowa,
i tak rozlazła, gorsza niż pogawędki na rodzinnych obiadkach,
kompletnie się nie klei. W końcu rzucamy do siebie „cześć” i,
z premedytacją nie podając sobie rąk, odchodzimy, każdy w swoją
stronę.
___Z
jakiegoś powodu obok zniesmaczenia odczuwam także dziką
satysfakcję.
___Wyniki
histopatologii oraz wykonanej zaraz po operacji tomografii dla nikogo
nie są zaskoczeniem. Wskazują na rozsiew nowotworowy, czyli, po
przełożeniu na ludzki język, przerzuty. Internet twierdzi, że
wszędobylskie komórki rakowe w tej kwestii zawsze mają do
wyboru albo węzły chłonne lub płuca, albo pozostałe narządy. W
moim przypadku wybrały najbardziej humanitarną z opcji.
___To
dobrze, twierdzą lekarze. Ten rodzaj przerzutu nie jest tak
niebezpieczny i stosunkowo łatwo go wyleczyć.
___To
dobrze, twierdzi pacjent. Bo czym, do diabła, są właściwie węzły
chłonne?
___Dostaję
skierowanie na chemioterapię BEP, typową dla doleczenia raka jądra
po jego usunięciu. Składają się na nią trzy substancje chemiczne
o działaniu cytostatycznym, czyli hamującym cykl podziałów
komórkowych. Zdążyłem się już dokształcić i wiem, że
motto życiowe komórek rakowych brzmi: w kupie siła. Mnożą
się bez opamiętania i, co ważniejsze, według komórkowych
kryteriów są nieśmiertelne. Jak antybohaterowie ze stajni
Marvela.
___Dla
przeciwwagi chemioterapia BEP zostaje przeze mnie ochrzczona drużyną
Batmana, Elektry i Punishera. Przecież nie zapamiętam nazw
bleomycyna, etopozyd i cis-platyna.
___Leczenie
ma charakter cykliczny: cytostatyki są podawane pacjentowi przez
pięć dni, potem następuje trzytygodniowa przerwa i następna
pięciodniowa wlewka. W zależności od wyników, cykle
powtarza się od dwóch do czterech razy. Tyle wystarczy.
Schemat BEP charakteryzuje się wysoką skutecznością. Rzecz jasna
ma to swoje odzwierciedlenie w efektach ubocznych.
___Z
pewną dozą infantylności wyobrażam sobie, że cytostatyki to
jadowicie zielone toksyny w foliowym woreczku, które,
wpompowywane w człowieka odpowiednio metodycznie, sprawiają, że w
nocy świeci on jak po wypiciu wody z płynącej nieopodal Czarnobyla
rzeki Prypeci. Jak się okazuje, fosforescencja
nie jest zawarta w pakiecie atrakcji dodatkowych BEP-u, ale parę
objawów choroby popromiennej – owszem. Kolejna jawna
niesprawiedliwość.
___Pierwszy
cykl chemii zaczynam od odsiedzenia w poczekalni Centrum Onkologii
czterech godzin. Gdy wreszcie udaje mi się dostać do gabinetu,
pielęgniarki dosłownie rzucają się na mnie z igłami. Jedna
pobiera krew, druga wkłuwa wenflon, trzecia krąży wokół
jak sęp, pilnując, czy aby ta pierwsza trafiła w żyłę. Jedyny
plus jest taki, że prawie nie posyłają mi litościwych spojrzeń –
nie mają na to czasu. W tempie nasuwającym na myśl taśmową
produkcję temperówek wsadzają mnie do szpitalnego łóżka,
na metalowym stojaku (nie wiedzieć czemu tu nazywanym Mercedesem)
wieszają foliowy woreczek wypełniony czymś wyglądającym jak
kranówa, a ten łączą z moim wenflonem przy pomocy cienkiej
rurki. Pouczają w kilku sprawach i wracają do gabinetu.
___Patrzę
na kolejne kropelki Elektry i Punishera i czuję się zupełnie
normalnie, a nie jakby do mojego organizmu trafiało coś, co
produkuje się – mniej lub bardziej przypadkowo - w reaktorze
jądrowym.
Szybko
tracę zainteresowanie drogą kropelek z woreczka do mojego
nadgarstka i zaczynam rozglądać się po sali. Zajęte są tylko
cztery łóżka z sześciu, a średnia wieku pacjentów
wynosi jakieś pięćdziesiąt pięć lat – moje osiemnaście mocno
zaniża wynik. Otaczają mnie sami dziadkowie, wszyscy leżący
nieruchomo, z zamkniętymi oczami, przypominający płaskorzeźby na
płytach nagrobnych polskich królów.
___To
dobre miejsce, by umrzeć, mój synu.
___Gdy
pierwsza partia cytostatyków się kończy, wzywam pielęgniarkę
magicznym guzikiem przy listwie nad moją głową.
___-
Mogę iść na fajka, prawda? – pytam przymilnym głosem, gdy
zdejmuje pusty woreczek z czubka Mercedesa, by zawiesić tam coś
zwanego płukanką.
___Kątem
oka widzę, jak nagrobki podnoszą się do pozycji pół-wertykalnej
i patrzą na mnie ze zgrozą.
___- Tak
szybko. Śmigiem-migiem – dodaję i usiłuję zrobić oczy Bambi.
___Nie
wiem, czy na decyzję wpływ miały moje błyszczące tęczówki
nałogowego palacza, który od paru godzin nie miał w ustach
papierosa, czy chęć zadziałanie na morale staruszków, ale
pielęgniarka udziela mi zgody. Oswobadza mnie z kroplówki i
chwilę później jestem przed budynkiem. Na lewo od wejścia
stoi pomalowana łuszczącą się zieloną farbą ławeczka. Na niej
popala kilka sympatycznie wyglądających emerytek. Dosiadam się.
___Są
nie tylko przemiłe, ale też z zapałem bronią swoich poglądów
politycznych. Żadna nawet słowem nie wspomina o tym, dlaczego
trafiła do Centrum Onkologii. Mam wrażenie, że po prostu o tym nie
myślą, zbyt zajęte przedstawieniem mi przewagi PiS-u nad PO.
___Na
salę wracam pół godziny później. Pielęgniarki
zapowiadają, że przy następnym takim samowolnym wypadzie
zasztyletują mnie strzykawkami i zaganiają z powrotem do łóżka.
___Drugiego
dnia do Elektry i Punishera dołącza Batman. Tylko na jeden raz,
ponieważ jest on najsilniejszym z superbohaterów. Te kilka
godzin wystarczy mu na spacyfikowanie naprawdę imponującej ilości
komórek nowotworowych. I wszystkich innych.
___Dopiero
trzeciego mój organizm zaczyna się zachowywać jak przystało
na ciało zalane toksynami. Dostaję gorączki, trochę mnie mdli,
szpitalne posiłki (należy się im osobna kategoria gastronomiczna,
gdzieś między podrobami a daniami z warzywami) zdają się mieć
metaliczny smak. Obiad to jak rzucie przemielonego na piure złomu.
___Czwartego
czuję się, jakby przejechały po mnie wszystkie dywizjony polskich
wojsk zmechanizowanych.
___Piątego,
ostatniego, w pewnym sensie umieram. Pierwszy z czterech razy. Co najmniej.
___Pod
wieczór mam wrażenie, że ktoś mnie wywinął na lewą
stronę, wykręcił i wyżął jak mokrą ścierkę. Cokolwiek ze
mnie zostało, boli. Dodatkowo, chcąc złagodzić chociaż część
efektów ubocznych pięciodniowego romansu z cytostatykami,
pielęgniarki podają mi taką ilość lekarstw, że czuję się jak
naszprycowany marihuaną, zleżałym Ibupromem i niemałą ilością
bimbru o mocy paliwa rakietowego. Świat się buja, a ja nie mogę
się uwolnić od natrętnej melodyjki z bajki „Pinky i Mózg”.
___Móżdżku,
co będziemy robić dzisiejszej nocy?
___To
samo, co każdej, Pinky. Będziemy wyrzygiwać własny żołądek.
___Następnego
dnia rano nie jestem w stanie samodzielnie opuścić szpitalnego
łóżka. Tylko w przybliżeniu rozumiem instrukcje lekarzy co
do stosowania leków w ciągu najbliższych trzech tygodni;
daty następnego cyklu w ogóle nie zapamiętuję, ale na
szczęście wszystko mam wypisane na karteczce, którą ktoś
wciska mi między zesztywniałe palce.
___Powrót
do domu jest o tyle pozytywny, że teraz gdy czuję, jak wnętrzności
wywijają w moim brzuchu potrójne salto, nie muszę do
łazienki ciągnąć za sobą Mercedesa. Pewnym minusem jest zaś
fakt, że mam obowiązek co wieczór serwować sobie zastrzyk,
który poprawia krzepliwość krwi, likwidując niedogodności
w stylu krwotoków z nosa. Mój debiut jako pielęgniarki
kończy się tym, że zastrzyk robi mi mama. Niby igła nie jest
specjalnie długa, trzeba ją wbić tylko pod skórę, a jednak
z początku nie mogę się przemóc. Udaje mi się dopiero
drugiego dnia. Kłuję na ślepo, bo rozsądek każe mi zacisnąć
powieki i odwrócić głowę w drugą stronę, ale jakoś udaje
mi się nie zrobić sobie większego kuku.
___Na
drugi cykl chemii idę lepiej przygotowany: biorę ze sobą
niedokończoną pracę semestralną z łaciny, talię kart do gry i
„Chłopów” Reymonta – to ostatnie stanowi ostateczność,
gdyby drugie zawiodło, a pierwsze pogarszało stan zdrowia.
___Koniugacje
szybko przegrywają z tysiącem. Z początku gram z damami z
ławeczki, ale drugiego dnia z przyczyn technicznych (ulewy) do
rozgrywki wciągam staruszków z mojej sali. O dziwo, załapują
od razu i w końcu pielęgniarki muszą ukrócać nasz mały
hazard poprzez zabranie kart. Plus jest taki, że nikt już nie
szerzy defetyzmu i dekadencji, co podobno znacznie polepsza efekty
leczenia.
___Czwartego
i piątego dnia ponownie staję się potulny jak baranek, zmordowany
jak maratończyk i półprzytomny jak... no, umówmy się,
że jak człowiek pod wpływem.
___Staram
się czytać „Chłopów”, ale okazuje się, że zawarte w
lekturze bogate opisy chłopskiego menu robią więcej szkody niż
pożytku. Większość czasu spędzam więc na naprzemiennym
potęgowaniu cyfry dwa i, gdy dochodzę do niepokonanej bariery
dwustu pięćdziesięciu sześciu, melancholijnym wspominaniu
dzieciństwa. Resztę
wolnych chwil poświęcam na wzywanie Posejdona.
___Zaraz
po zakończeniu drugiego cyklu zaczynają mi wypadać włosy. Uznaję,
że niekiedy trzeba brać sprawy w swoje ręce i natychmiast udaję
się do fryzjera. Wygolony na zero wyglądam groźnie i, przy
odpowiednio odmóżdżonej minie, jak dresiarz. Z kolei z
bandaną na głowie wyglądam jak człowiek chory na raka.
___Wybieram
czarną w trupie czaszki.
___Podczas
jednej z wypraw po papierosy do jedynego w miasteczku sklepu
zaopatrzonego w moje Chesterfieldy dowiaduję się od jakiejś
przejętej, trochę przestraszonej dalekiej sąsiadki, że mam
przerzuty do płuc i mózgu. Ach, ten wspaniały klimat małych
miejscowości, w których wszyscy się znają i wiedzą o sobie
wszystko. To nadaje sens życiu.
___Na
trzeci cykl zabieram trzy talie kart i jakąś książkę z gatunku
fantastyki naukowej – wcześniej upewniam się, że w świecie
przedstawionym przez autora potrawy na bazie kapusty i wołowiny nie
mają prawa bytu.
___Pięć
dni mija stosunkowo spokojnie, bez niespodzianek zbędnych sensacji.
Pierwszego gramy w tysiąca, w co wciągamy nawet jednego z
przychodzących czasem do kliniki dominikanina („No, braciszku, za
sto osiemdziesiąt może? Nie? Jak to nie? Przecież Bóg
braciszkowi dopomoże. Wojtek, zapisz: braciszek deklaruje, że w tym
rozdaniu ugra sto osiemdziesiąt”). W Dniu Batmana gramy drugą
talią – pielęgniarki dopiero pod wieczór zwęszyły spisek
i zabrały tę pierwszą. Trzecia przydaje się na półmetku
cyklu; tym razem jedna z sióstr przyłącza się do gry.
Czwartego dnia wszystkim odechciewa się tysiąca, zamiast tego
organizujemy Turniej Skutków Ubocznych: zapisujemy w tabelce,
kto jak znosi chemię. Odpadam w połowie fazy pucharowej, ale wtedy
już nie obchodzi mnie już nic poza sygnałami SOS wysyłanymi przez
mój organizm.
___Trzeci
cykl kończę hucznie – przewracając się wraz z moim wiernym
Mercedesem tuż koło łóżka. Musi to wyglądać widowiskowo,
bo cała sala mi klaszcze. Śmieję się razem z nimi, modląc się
o to, by mdłości nie pojawiły się akurat podczas tej malowniczej
sceny.
___Nie
nadchodzą ani wtedy, ani później. Wykonana po zakończeniu
cyklu tomografia wykazuje regresję węzłów chłonnych
śródpiersia. Oznacza to mniej więcej tyle, że węzły te
należy ciachnąć i będzie po krzyku.
___Mogę
pożegnać się z węzłami chłonnymi, mogę pożegnać się z ekipą
Batman, mogę pożegnać się z oddziałem chemioterapii. Alleluja.
___Ostatni
etap jest w pewnym sensie powrotem do pierwszego.
___Nie
pamiętam pierwszego dnia po operacji, ale jakoś mnie to nie martwi.
Za to bardzo wyraźny jest w mojej pamięci obraz szwów w
miejscu, przez które chirurgowie dostali się do węzłów.
Rana ciągnie się od podbrzusza aż do splotu słonecznego. Ma ona
na tyle pokaźne rozmiary, że zwykła niteczka nie wystarczy. O nie
– zasługuję na coś w rodzaju metalowych klamer, które
przez kilka tygodni trzymają skórę razem, by mogła się
jakoś zrosnąć. Widok trochę jak z „Piły”, ale mimo wszystko
na swój sposób satysfakcjonujący.
___I co?
___I
nic.
___Blizna
wygląda tak, jakby ktoś przeorał mi brzuch nożem rzeźnickim.
Albo mieczem, jeśli obserwator ma wystarczająco bujną wyobraźnię.
___Włosy
odrastają powoli, ale nieubłaganie. Kręcą się.
___Lewe
jądro i węzły chłonne nie odrastają.
___Bandana
w czachy gdzieś mi przepadła, podobnie jak wszystkie trzy talie
kart. Po pewnym czasie przypominam sobie, że nie odebrałem ich z
gabinetu pielęgniarek.
___Za
każdym razem, gdy widzę kroplówkę, choćby w telewizji,
odzywa się quasi-trauma i każe szybko się odwrócić.
___Znajomego
żałobnika jeszcze nie miałem okazji ponownie spotkać.
___Wypalam
już nie osiem papierosów dziennie, a siedem.
___A
superbohaterów z komiksów Marvela jak nie lubiłem, tak
dalej nie lubię.
14
listopada 2011