wtorek, 23 czerwca 2015

[Studenckie] Ujęcie problemu jednostki wobec grupy społecznej w nowelistyce M. Konopnickiej

Praca długa, świeża, właściwie niepoprawiana, napisana, rzecz jasna, dzień przed deadlinem. Ani zabawna, ani bardzo twórcza, za to przeraża strukturalistycznym podejściem, o które się wcześniej nie podejrzewałam. 25 przypisów (które przekleiły się, nie wiedzieć czemu, jako dziwne odnośniki) na 8 stronach? Litości.

To nie tak, że marnuję czas. Po prostu studiuję polonistykę, a to pokrewne zjawiska ;)

* * *

Jednostka wobec grupy społecznej – ujęcie problemu w twórczości nowelistycznej Marii Konopnickiej na przykładzie analizy utworu Miłosierdzie gminy
[Historia literatury polskiej po 1864 roku - maj 2015]


          Pozytywizm to okres powrotu do literatury zaangażowanej – i to zaangażowanej nie tyle w problemy narodowościowe, co raczej w kwestie społecznikowskie. Przeniesienie punktu nacisku na tematykę tego rodzaju, wspartą rozmaitymi ideami naukowymi, do których twórcy odnosili się niezwykle chętnie i kreatywnie, wpłynęło także na formę. Wcześniej patriotyczne nastroje i narodowościowe, pokrzepiające przesłania romantyzmu najchętniej umieszczano w luźnych, niezobowiązujących ramach poezji i dramatu. Po powstaniu styczniowym przeniesiono ciężar „obowiązków” literatury bliżej samych ludzi, społeczeństwa i realizmu oraz naturalizmu jako wiodących kategorii estetycznych w sztuce, co wiązało się z odstąpieniem od liryki na rzecz prozy.

         Okres pozytywizmu przydał popularności powieściom najróżniejszych rodzajów – powieściom panoramicznym, tendencyjnym, historycznym i innym, często przenikającym przez wszystkie przyporządkowania  – a także krótszym formom, wśród których prym wiodła nowela. Jako gatunek literacki kształtowała się ona od wielu stuleci, poczynając od antycznych anegdot, poprzez słynny Dekameron Boccaccia, aż po utwory Maupassanta. Dopiero jednak w XIX wieku, wraz z początkami nowoczesnej prozy psychologicznej i rozwojem realizmu, zaczęto przedstawiać w tej postaci przede wszystkim zagadnienia psychologiczne i społeczne[1], dla których nowela okazała się znakomitą ramą, ale także swego rodzaju pułapką, ponieważ utwory nowelistyczne, jako swego rodzaju narzędzie kampanii szerzenie idei pozytywistycznych, w pewnym momencie przyniosły literacką „klątwę urodzaju”, gdy czytelników zalała płytka „miernota literacka” [2].

          Wśród wybitnych polskich nowelistów owego okresu należy wymienić: Bolesława Prusa, Henryka Sienkiewicza, Elizę Orzeszkową i Marię Konopnicką. Twórczość prozatorska tych pisarzy jest niezwykle bogata i utwory nowelistyczne stanowią jedynie jej niewielki wycinek, często realizujący motywy czy idee, poruszane przez nich także w innych, znacznie obszerniejszych tekstach: powieściach, felietonach, nierzadko także reportażach i artykułach krytyczno-literackich. Ze względu na krótkość i zwięzłość tego gatunku, co pozwalało utrzymać koncepcję w ryzach i nadać jej większą siłę, nowele nierzadko cieszyły się większym uznaniem krytyków niż rozwleczone na kilka tomów fabuły, w których idee pozytywistyczne nieraz ginęły pod nawałem postaci i cząstkowych wydarzeń. Z tego powodu nowela jako nośnik pomysłów społecznikowskich do dziś cieszy się dużym zainteresowaniem zarówno literaturoznawców, jak i zwykłych czytelników – choć w przypadku niektórych pisarzy twórczość nowelistyczna pozostała nieco niedoceniona.

          W tej pracy przyjrzę się zagadnieniu jednostki w społeczeństwie na podstawie noweli Miłosierdzi gminy Marii Konopnickiej, pisarki tyleż wszechstronnej, co odrobinę niekonsekwentnej, jeśli chodzi o poruszane problemy i sposób ich przedstawienia. Wprawdzie pod wieloma względami cechy jej twórczości nowelistycznej pokrywają się z utworami przedstawicieli jej pokolenia (Prusa, Sienkiewicza czy Orzeszkowej), jednak pewne idee, jak i metody ujęcia fabuły zbliżają ją do twórców prozatorskich następnej epoki (Żeromski, Reymont). Pod względem poziomu i „ciężaru” tematyki krótkie formy Konopnickiej nie były jednorodne i w większości nie spotkały się z zachwytem krytyków. Pierwszy zbiór Cztery nowele wydany w 1888, a zawierający teksty napisane w latach 1882–1887 (Michał Dunik, Ultimus, Wojciech Zapała, Pod prawem), otrzymywał najwyżej ostrożne, życzliwe pochwały. Obrazki więzienne chwalono za nowatorstwo w ukazywaniu bohaterów z nizin społecznych; w Dymie, Marysieńce, Ksawerym i kilku innych tytułach odnaleziono inspiracje własną biografią. Żaden z tych utworów nie dorównał jednak sławą i uznaniem opinii publicznej Rocie, która niejako zdeterminowała całą karierę pisarską Konopnickiej.

         Przez długi czas twórczość nowelistyczna Marii Konopnickiej była spychana na margines jej dorobku artystycznego[3]. Traktowano ją jako poboczny nurt wobec pisanych przez autorkę wierszy, które to miały zapewnić jej rangę zarówno w okresie pozytywizmu, jak i całości literatury polskiej. W osobach Prusa i Orzeszkowej młody Żeromski widział w 1885 roku powieściopisarskich mistrzów dla swego pokolenia, w Świętochowskim – czołowego dramaturga, w Konopnickiej zaś – „swego wieszcza” [4]. Alina Brodzka, powołując się na ten wycinek z Dzienników Żeromskiego, zwraca uwagę na „niedobór” następców wielkich romantyków[5], których czytelnicy, niejako podświadomie, oczekiwali, wypatrując  wielkiej indywidualności poetyckiej. Rola ta przypadła właśnie Konopnickiej – poetce (wychowanej zresztą na twórczości romantyków, w duchu tradycji narodowo-niepodległościowych[6]), co równało się z pewnym niedocenieniem Konopnickiej – nowelistki; tym bardziej, że nie oszczędziła jej także krytyka konserwatywno–klerykalna (wśród nich np. Sienkiewicz), szczególnie po publikacji Fragmentów dramatycznych, ale nieprzychylna również wobec niektórych Obrazków[7]. Ta fala krytyki, pod napór której dostała się też wydająca Konopnicką Eliza Orzeszkowa, jedynie wzmogła jednak w pisarce postawę antydogmatyczną i antyklerykalną i nie przytępiła wcale jej „cywilnej odwagi”[8] w punktowaniu ułomności społeczeństwa i obowiązujących porządków – co znalazło ujście w wielu nowelach.

         Zanim jednak Konopnicka zaczęła pisać nowele – poczynając od wcześniej wspomnianego zbioru czterech raczej chłodno przyjętych tekstów – zebrała materiał do reportażowych Wrażeń z podróży, które zaczęły ukazywać się na łamach „Kłosów” i „Tygodnika Powszechnego” od 1882 roku. Są to teksty istotne dla nowelistycznej twórczości Konopnickiej z dwóch powodów. Po pierwsze, teksty kronikarskie stanowiły doskonały trening umiejętności reporterskich i felietonistycznych, wyrabiały swobodę opisu i dobierania technik narracji, co później nieraz przeradzało się w formy narracyjno-fabularne[9]. Po drugie zaś, obserwacje poczynione w czasie podróży przyniosły pisarce niezliczone inspiracje. To we Wrażeniach z podróży przedstawiła pisarka postać będącą pierwowzorem Kuntza Wunderliego, bohatera Miłosierdzia gminy: wyrobnika Hansa Petersa z Gosenou – starszego człowieka, który nawet u schyłku swego życia oferuje swoją pracę za dach nad głową i drobny posiłek, by móc przetrwać[10]. Człowiek ten oraz poznany w czasie korespondencji z T. T. Jeżem w latach 1884-1886 przypadek „oryginalnej formy filantropii społecznej w bogatej Szwajcarii”[11] (licytowanie dzieci, których rodzice nie byli w stanie sami utrzymać) były najpewniej źródłem inspiracji noweli Miłosierdzie gminy. Kartka z Höttingen.


          Nowela ta, wydana po raz pierwszy w roku 1891 pod tytułem Kartki ze Szwajcarii w na łamach petersburskiego „Kraju” (nr 48-52), później ukazała się w zbiorze Ludzie i rzeczy. Był to właściwie jedyny utwór w ścisłym sensie nowelistyczny zawarty w tym tomie; pozostałą jego zawartość stanowiły reportaże podróżnicze z rysem fabularnym oraz eseje krytyczno-literackie i o charakterze biograficznym[12]. Ten tekst oraz późniejsze, zawarte w zbiorze Nowele (napisane w latach 1891–94), uznaje się za produkt pełnej dojrzałości prozatorskiej Konopnickiej, zarówno w zakresie różnorodności i starannego doboru tematyki, jak i dopasowania form narracji do treści – przy czym najbardziej chwali się kreacje psychologiczne bohaterów[13].

           Miłosierdzie gminy przedstawia spotkanie mieszkańców szwajcarskiego miasteczka, którzy w kancelarii zwyczajowo uzgadniają, kto ze społeczności weźmie pod swój dach starszą osobę. Gmina jest zobowiązana zapłacić za jej utrzymanie, toteż ma miejsce licytacja in minus – im silniejszy, zdrowszy kandydat, tym mniejszą kwotę jest za niego skłonny otrzymać członek gminy, który go przygarnie, licząc w rzeczywistości na nowego pracownika, za „opiekę” nad którym otrzyma pieniądze od władz. Owym kandydatem wprowadzonym w toku opowiadania jest Kuntz Wunderli. Po długiej licytacji, przeplatającej się z dokładnymi oględzinami starca, co nadaje całemu spotkaniu charakter swego rodzaju targu, którego przedmiotem jest raczej zwierzę pociągowe, nie człowiek, bohater trafia do Probsta, mleczarza, który niemal natychmiast stawia nowego pracownika przy dyszlu mleczarskiego wózka. Tu akcja się urywa, czytelnik może się jednak domyślić, że Wunderliego nie czeka wesoły los.

            To, co od pierwszych akapitów Miłosierdzia gminy zwraca szczególną uwagę, to wyważony, oszczędny styl wypowiedzi narratora, niepozbawiony jednak maupassantowskiej ironii, a nawet odrobiny cynicznego dystansu co do przedstawianych wydarzeń. Tekst rozpoczyna się krótkim, wprowadzającym opisem miejsca wydarzeń wraz z zamieszkującymi je ludźmi, z którego wyłania się obraz spokojnego, sielskiego miasteczka. Życie toczy się jednostajnym rytmem, niepozbawionym trosk, ale dzięki dobrej organizacji i współpracy całkiem znośnego.

Przez lekką mgłę poranną przebijają ciemniejsze, lazurowe głębie, zapowiadając cudowną i cichą pogodę. (...) Od strony kawiarni Gehra dolatują rześkie głosy obu rozmawiających panów. Pan radca zatrzymał się tylko na chwilę, nie siada nawet, ale rozmowa z panem sędzią bawi go widać, gdyż słychać od czasu do czasu jego śmiech swobodny, wesoły, któremu odpowiada krótkim naszczekiwaniem pyszny brunatny seter, w postawie sfinksa u stolika leżący.[14]

          Co jednak ciekawsze, dobór słów i styl narracji ani przez moment nie burzy tego nastrojowego obrazka. Wykorzystanie czasu teraźniejszego przybliża świat przedstawiony i zaistniałą sytuację, niweluje rozpraszającą czytelnika rozpiętość czasową, ogniskując jego uwagę na „tu i teraz”, a w konsekwencji na istocie problemu, który Próchnicki w swoim artykule nazwał „czystym bytem w jego najważniejszych przejawach”[15].

          Narrator jednak nie ostrzega, że to, co się wydarzy, nazwane w pewnym momencie „zebraniem sekcji dobroczynności” – i co narrator oraz wszyscy uczestnicy dobrze znają, jako że jest to stała część miejscowej rzeczywistości – nie ma nic wspólnego z roztoczoną na wstępie wizją niemal idyllicznej społeczności (Brodzka określa ten zabieg jako chwyt częściowego zaskoczenia[16]: narrator coś sugeruje, ale do końca nie jest zupełnie jasne, jaki będzie rezultat całego spotkania). Dopiero gdy pan radca rozpoczyna swój monolog, chwaląc altruistyczną postawę władz, zgodną przecież z chrześcijańską regułą miłosierdzia[17], i zalety przyjętego przez gminę systemu, odbiorca zaczyna wyczuwać ironię, którą podszyte jest niemal każde zdanie.

– Wiadomo panom, jak opiekuńcze są ustawy gminy. Wiadomo panom, że gmina nie dozwala cierpieć nędzy żadnemu z członków swoich. Ociera łzy, odziewa nagich, karmi głodnych, bezdomnym daje dach nad głową, słabych wspieraTu czując, że mu się frazes udał, robi krótką, lecz znaczącą pauzę.[18]

          Na koniec zaś mówca nade wszystko dumę, że tak płynnie i bez przeszkód idzie mu owa pokrzepiająca przemowa. Nie zwraca zbyt dużej uwagi na treść, ani tym bardziej na to, czy jego słowa nie są przypadkiem zwykłą hipokryzją.

Tu pan radca dziwi się, że mu tak dobrze idzie, i znowu robi pauzę. Żal mu po prostu, że słucha go tak mała garstka ludzi. Taka mowa wypowiedziana na jakimkolwiek dużym zebrani, zrobiłaby mu imię. [19]

         Narrator „ukrywa” (czy też raczej: nie wypowiada wprost) prawdę o rzeczywistym celu całego spotkania w kancelarii niemal do końca; nazwanie sytuacji po imieniu pojawia się dopiero wraz z wejściem na salę Probsta, szanowanego członka społeczności, z którym wszyscy inni się liczą. Postać ta w pewnym sensie jest klamrą spinającą całą historię. Jeden z uczestników spotkania na samym jego początku dziwi się nieobecności mleczarza, stałego bywalca licytacji i poważnego, doświadczonego „gracza”. Jego przybycie w ostatnich akapitach, przybite okrzykiem: „Sto dwadzieścia pięć!”, a więc najniższą stawką, za jaką gotowy jest przyjąć Kuntza, definitywnie kończy spotkanie. Probst, „kat”, przybywszy w ostatniej chwili i w zasadzie jedynie otaksowawszy kandydata spojrzeniem znawcy, wychodzi jako wygrany. Zostaje przy tym przedstawiony jako niekwestionowany pan sytuacji:

Ale Probst zna się na tym wszystkim dobrze. Licytuje przecież tych hultajów do sześciu czy siedmiu lat w gminie. Wie on, że taka starota to jak pęknięty garnek: odratuj, a czasem i za nowy trwa. Bądź co bądź najtańszy to robotnik, jakiego znaleźć można. Czy złością, czy dobrocią zawsze się z niego tyle roboty wyciśnie, ile zje, a co gmina doda, to jakby znalazł.[20]

          Postać ta swoim pojawieniem się wprowadza zatem bezkompromisową prawdę, ujawniającą pragmatyczną obojętność społeczeństwa. Ów pragmatyzm doskonale wpisuje się w pozytywistyczne idee dotyczące społeczeństwa, a szczególnie organicyzm, który zakładał, że społeczeństwo należy traktować całościowo, jako jeden organizm. W myśl tego podejścia jednostka, jako część społeczeństwa, stanowi fragment większego mechanizmu i jej obowiązkiem jest wykonywanie swoich powinności, by pomagać całości. Na kartach Miłosierdzia gminy podejście to jest jednak wyolbrzymione, pokazany jest jego negatywny aspekt: bezkrytyczne podążanie za nakazami organicyzmu prowadzi wprost do uprzedmiotowienia człowieka, któremu, jak mogłoby się wydawać, należy się z tytułu wieku opieka i spokój. Społeczeństwo odbiera prawo do jakichkolwiek potrzeb w imię szeroko pojętego wyższego dobra – choćby był to po prostu zysk rzemieślnika czy sprzedawcy.

           Sam Kuntz Wunderli, osiemdziesieciokilkuletni były tragarz, „którego wszyscy znają”, już w momencie wprowadzenia w tok fabuły zostaje przedstawiony jako śmieszny starszy człowieczek, który, świadom swojej nienajlepszej prezencji, usiłuje zrobić na widowni dobre wrażenie:

Pełne światło, z otwartego na obszerną łąkę okna, pada teraz na jego zgarbioną i znędzniałą postać. Stoi tak przez chwilę, mnąc w ręku stary pilśniowy kapelusz, a chude kolana drżą mu coraz silniej. Jest wzruszony. Nagle prostuje się, podnosi głowę i z uśmiechem na obecnych patrzy. Uśmiech ma zachęcający, wesoły prawie. Kuntz Wunderli nie wie, kto będzie panem jego. Uśmiecha się tedy do wszystkich i raźno mruga oczyma. Oczy te są zimne, osłupiałe i stroskane. Stary Kuntz usiłuje im wszakże nadać filuterny, niemal lekkomyślny wyraz. Gdy mu się jedno zmęczy i staje w ciemnym swoim dole nieruchome, martwe, mruga drugim, jak gdyby chciał mówić: „Jeszczem ja mocny O, i jaki mocny! (...)”.[21]

        Wraz z rozwojem sytuacji Kuntz jest opisywany w sposób nawet nie tyle coraz jawniej pejoratywny, co raczej prześmiewczy:

Najzabawniejsze wszakże wrażenie robi szyja starego. Jest ona tak cienką, że daje się, biczem przetrząsnąć by ją można. W ogóle czyni ona starego podobnym do skubanego ptaka; a to tym bardziej, że nie podparta sztywnym fontaziem głowa wydaje się przy tej cienkiej, zwiędłej szyi niepomiernie wielka i ciężka. [22]

          Od momentu wejścia bohatera na scenę rozpoczyna się proces stopniowego odzierania go z należnego szacunku (licytujący, jak widownia w cyrku oglądająca clowna, nie szczędzą szyderstw i złośliwego śmiechu), z wolności osobistej (Kuntz nie może przerwać licytacji samego siebie, nie decyduje już o swoim losie), a wreszcie nawet z człowieczeństwa (gdy na koniec zostaje postawiony u dyszla wózka obok psa, który zdaje się być w lepszej sytuacji i bardziej zadowolony od bohatera). Wundelri jednak w żadnym momencie się nie buntuje, nie ucieka, nie przeciwstawia się absurdowi sytuacji. Przyjmuje to co się dzieje jako coś właściwego, zgodnego z obowiązującymi zasadami – a więc podąża za poglądami społeczeństwa, z którego właśnie go wykluczono. Czuje jednak, że dzieje się mu krzywda – nie jest jednak w stanie zareagować, blokowany przez świadomość, że poddanie się licytacji i jej następstwom jest obowiązkiem każdego obywatela, starego czy młodego. Jego jedyną nadzieją okazuje się możliwość wylicytowania przez syna, u którego prawdopodobnie czekałby go lekki los, tak jednak się nie dzieje, prawdopodobnie ze względów finansowych. Spośród wszystkich przykrości właśnie wycofanie się syna z licytacji i jego wyjście z sali napełnia Kuntza największym żalem. Po zakończeniu spotkania pozostaje już w nim jedynie rezygnacja i bezsilna akceptacja losu, który mu przypadł:

W chwilę potem Kuntz Wunderli stoi u dyszla mleczarskiego wózka trzęsąc swą nędzną, starą, siwą głową i usiłując drżącymi rękami przełożyć przez siebie parcianą szleję. Z drugiej strony dyszla rzuca się w podskokach silny kudłaty pies w takiejże uprzęży, ujadając głośno, donośnie.

          Miłosierdzie gminy to nowela postrzegana przede wszystkim jako znakomita analiza psychologiczna – analiza zarówno wspólnoty świadomie odzierającej byłego współczłonka z wszelkich praw, jak i samego uprzedmiatawianego człowieka – oraz oskarżenie społeczeństwa[23] nie tylko odrzucającego ludzi zbędnych, słabych, starych, ale wręcz usiłujących wycisnąć z nich przysłowiowe ostatnie poty, a w rezultacie: doprowadzić do śmierci. Wszystko to dzieje się pod przykrywką tytułowego „miłosierdzia”: przedstawiciele gminy wyrażają obłudną dumę z całego systemu, choć są jednocześnie świadomi tego, że praca u Probsta będzie dla Kuntza ponad siły. Nie widzą w tym jednak nic złego, jako że starszy człowiek wciąż pozostaje częścią organizmu społecznego i póki żyje, ma obowiązek pracować na rzecz społeczności.


          Diagnoza ekonomiczno-społeczna Konopnickiej jest jasna: ślepe realizowanie jednej z pozytywistycznych idei przez ludzi niewyedukowanych, a nade wszystko pozbawionych moralnej wrażliwości, prowadzi do zrównania jednostki z przedmiotem, elementem mechanizmu, który nie ma prawa do własnych potrzeb i wolnego wyboru. To metaforyczno-symboliczne „niewolnictwo”[24] – ujęte w cudzysłów, bo ukryte pod przykrywką dbania o społeczne dobro poprzez zapewnianie zbędnym jednostką bytu (cóż to jednak z byt) – jest tematem nie pojawiającym się w tekstach Konopnickiej po raz pierwszy (zob. Wolny najmita), w Miłosierdziu gminy otrzymuje jednak mocny wydźwięk poprzez ubranie go w specyficzną formę. Krótkość i zwięzłość noweli oraz wspomniane wcześniej wybory w budowaniu narracji (czas teraźniejszy, ograniczanie zbędnych elementów do minimum) koncentrują uwagę na przedstawianym problemie. Niepowtarzalny charakter nadaje tekstowi obecność ironii, ukrytej niemal za każdym zdaniem i na poziomie interpretacji obracającej połowę z nich o sto osiemdziesiąt stopni, jak również sprawiającej, że nowela o prostej, jak mogłoby się na pozór wydawać, tematyce na poziomie kategorii estetycznych – ponad niewątpliwe zastosowanie realizmu i pewnych elementów naturalizmu – staje się kunsztownym splotem groteski i tragizmu[25].

          Można przyznać odrobinę racji badaczom, którzy przedkładają poetycką twórczość Marii Konopnickiej nad jej utwory nowelistyczne. Nowele pisarki sprawiają wrażenie nierównych, czytelników mogą drażnić niekonsekwencją zastosowanego stylu w obrębie zbiorów utworów, tematyka również nie należy do najlżejszych, gdy krótka forma prozatorska musi udźwignąć ciężar idei społecznikowskich epoki. W Miłosierdziu gminy Konopnicka pokazuje jednak znakomite umiejętności prozatorskie, spostrzegawczość reportera, bezkompromisowość w obserwowaniu i analizie ludzkich zachowań, publicystyczną faktograficzność i konsekwencję w wykorzystywaniu wszystkich tych narzędzi w obrębie syntetycznej formy noweli. Nie udało się jednak autorce utrzymać tak wysokiego poziomu w wielu innych nowelach. Kilka z nich również uznano za wybitne (Mendel Gdański, Dym, Nasza szkapa i in.), większość jednak nie trafiła do szerszego grona czytelników i nic nie zapowiada, by twórczość nowelistyczna Konopnickiej miała przeżyć w najbliższych czasach jakiegokolwiek rodzaju renesans; tym bardziej, że poruszane kwestie związane ze społeczeństwem w dużej mierze już przebrzmiały.

 Marta Godzisz, maj 2015

Bibliografia:
  1.      Brodzka Alina, O nowelach Marii Konopnickiej, Warszawa 1958.
  2.    Fita Stanisław, Maria Konopnicka – Adam Pług [w:] Konopnicka wśród jej współczesnych. Szkice historycznoliterackie pod red. Teresy Admatowicz, Warszawa 1976.
  3.      Konopnicka Maria, Miłosierdzie gminy [w:] Nowele, Wrocław 1999.
  4.     Próchnicki Włodzimierz, Miłosierdzie gminy jako nowela egzystencjalna [w:] Czytanie Konopnickiej pod red. Olgi Płaszczewskiej, Kraków 2011.
  5.     Skotnicka Gertruda, Marii Konopnickiej relacje z pewnej podróży [w:] Maria Konopnicka. Nowe studia i szkice, red. J. Z. Białek, T. Budrewicz, Kraków 1995.




[1]    W. Próchnicki, Miłosierdzie gminy jako nowela egzystencjalna [w:] Czytanie Konopnickiej pod red. Olgi Płaszczewskiej, Kraków 2011, s. 137.
[2]    A. Brodzka, O nowelach Marii Konopnickiej, Warszawa 1958, s. 9.
[3]    Tamże, s. 5.
[4]    Zob. S. Żeromski, Dzienniki, 1882–1886, t. I, Warszawa 1953, s. 328.
[5]    A. Brodzka, dz. cyt., s. 6.
[6]    Zob. S. Fita, Maria Konopnicka – Adam Pług [w:] Konopnicka wśród jej współczesnych. Szkice historycznoliterackie pod red. T. Admatowicz, Warszawa 1976.
[7]    A. Brodzka, dz. cyt., s. 41–43.
[8]    Tamże, s. 47.
[9]    Tamże, s. 76..
[10]  G. Skotnicka, Marii Konopnickiej relacje z pewnej podróży [w:] Maria Konopnicka. Nowe studia i szkice, red. J. Z. Białek, T. Budrewicz, Kraków 1995, s. 44.
[11]  A. Brodzka, dz. cyt., s. 296.
[12]  Tamże, s. 246.
[13]  Tamże, s 247.
[14]  M. Konopnicka, Miłosierdzie gminy [w:] Nowele, Wrocław 2000, s. 149–150.
[15]  W. Próchnicki, dz. cyt, s. 141.
[16]  A. Brodzka, dz. cyt., s. 298.
[17]  Co może przywodzić na myśl antyklerykalne poglądy autorki – szczególnie, że przemawiający zza biurka pan radca budzi skojarzenia z księdzem wygłaszającym kazanie, z początku nie do końca pewnym swoich słów, ale z każdym zdaniem coraz bardziej dumnym z przemowy, bez względu na to, czy zawiera ona prawdę, czy kłamstwo.
[18]  M. Konopnicka, dz. cyt., s. 153.
[19]  Tamże, s. 153–154.
[20]  Tamże, s. 170.
[21]  Tamże, s. 155.
[22]  Tamże, s. 167.
[23]  W. Próchnicki, dz. cyt, s. 137.
[24]  A. Brodzka, dz. cyt., s. 41.
[25]  A. Brodzka, dz. cyt., s. 301.

środa, 25 marca 2015

[Studenckie] Szumy, zlepy, ciągi (dosłownie i w przenośni)

...kontynuując serwowanie prac pisanych na potrzeby studiów, ale nie do końca, bo po drugim czy trzecim akapicie okazywało się nagle, że pisze się zbyt przyjemnie, by starać się tylko dla dobrej oceny.

Swoją drogą, obiecałam sobie, że już nigdy, przenigdy nie będę próbowała wtłaczać twórców takich jak Białoszewski w ramy teoretycznoliterackie. No nie da się, no.

PS: Formatowanie postów na poprzez interfejs bloggera dalej jest katorgą.


*     *      *

Topola-sokora – opis i obrazowość
Szumach, zlepach, ciągach Mirona Białoszewskiego („I ogon łysieje jesieni”)
[Analiza dzieła literackiego - styczeń 2014]

            Bodaj najoczywistszą, a przy tym również najbardziej magiczną właściwością języka jest możliwość tworzenia obrazów w umyśle odbiorcy. Każde zdanie niesie za sobą jakiś sens, każdy, choćby najdrobniejszy element otoczenia można w jakiś sposób opisać. Na tej własności opiera się siła literatury: na zdolności kreowania. Aby jednak przekaz był dla czytelnika w pełni zrozumiały i możliwy do przetworzenia w wyobraźni („obrazowanie mentalne”[1]), musi być ujęty w określony kształt opisu. Kształt ten zaś staje się szczególnie interesujący, gdy spojrzymy na opis nie jako „jedną z elementarnych form wypowiedzi[2] czy „składnik literackiego tekstu narracyjnego”[3], a raczej jak na narzędzie poetyckiej semantyki. Z tego względu za przedmiot rozważań w tej pracy posłuży nie „normalna”, jak to określa Sławiński[4], narracja, a zabawy językowe Mirona Białoszewskiego w tomie Szumy, zlepy, ciągi.

            Do Białoszewskiego na stałe przylgnął tytuł jednego z czołowych twórców polskiej poezji lingwistycznej. Oprócz wierszy, z których niemal każdy stanowił zaskakujący eksperyment językowy, pisał także prozę. Najbardziej znanym jego tomikiem prozatorskim jest bez wątpienia Pamiętnik z postania warszawskiego, nie sposób jednak osądzić, co bardziej zaważyło o sukcesie: tematyka czy forma. Specyficzny sposób pisania, w tym nietypowa narracja i wyciągane w stanie „surowym” wprost od narratora opisy, Białoszewski wykorzystał także w kolejnych swoich utworach prozatorskich, zebranych w kilka tomów, m.in. Donosy rzeczywistości, Zawał, Przepowiadanie czy Szumy, zlepy, ciągi.
            Szumy… wydano w 1976 roku, jako drugi po Donosach rzeczywistości tom prozy Białoszewskiego. Stanowi on osobliwy zbiór tekstów, które zdają się być szkicami lub wyrywkowymi fragmentami czegoś na kształt dziennika. Zazwyczaj stosunkowo krótkie, opowiadają o różnych wydarzeniach (spotkania rodzinne, spacery, wspomnienia), do których doszło w różnych miejscach (Warszawa, Żarnowiec) i różnym czasie (przed wojną, w jej trakcie, po niej). Na pierwszy rzut oka nie łączą się ze sobą, ale już po krótkiej lekturze można dostrzec powtarzające się postaci (Ludwik, Tadzio, Le. i inni) oraz motywy i tematy. Z tych ostatnich szczególnie interesujący dla przedmiotu tej pracy jest pojawiający się wielokrotnie opis widzianej z mieszkania narratora topoli-sokory – w zbiorze można znaleźć fragmenty, które są poświęcone jej w zupełności.
            „W zupełności” jest w tym przypadku sformułowaniem jak najbardziej zasadnym. Janusz Sławiński w swoich teoretycznoliterackich rozważaniach o opisie poświęcił chwilę na rozważenie kwestii, nad którą zastanawiało się już wielu badaczy: na ile opis dopełnia opowiadanie, a na ile kontrastuje z jego formą. Zwrócił uwagę na fakt, że deskrypcja sama w sobie nigdy nie była pojmowana jako element zdolny samodzielnie działać w utworze powieściowym[5]. Fragment Szumów..., zatytułowany „I ogon łysieje jesieni”, zdaje się udowadniać, że opis jest w stanie być autonomiczny w obrębie zamkniętego opowiadania, a jednocześnie pozostaje kontrastujący z jego teoretycznymi założeniami. Oto bohater w nocy 11 listopada otwiera balkon, cofa się, leży i patrzy[6]. Tych kilka słów otwiera i jednocześnie zamka „normalną” narrację, po niej następuje zaś opis widoku za oknem, którego centrum stanowi owa wspomniana wcześniej topola.
            Białoszewski nie byłby jednak sobą, gdyby napisany przez niego tekst nie zadziwiał zarówno formą, jak i treścią. Uwagę zwraca już sam zapis graficzny, poczynając od powszechnie używanego zwrotu vis-à-vis, zapisanego jako „wizawi”, a więc fonetycznie, dokładnie tak, jak wymawia je przeciętny Polak. Autor również celowo unika dużych liter, by nie sugerować zwracania uwagi na składnię. Zdanie jako jednostka wypowiedzi funkcjonuje w opisie Białoszewskiego jedynie w celach porządkowych, wprowadzenie nowej myśli nie oznacza wcale rozpoczęcia nowego zdania. Ponadto pojawia się duża ilość wielokropków, których znaczenie jest niemal podręcznikowe – pauza, przemilczenie, wahanie – lecz ich efekt potęguje budowa pojedynczych wypowiedzeń składowych. Te w większości otwierają się „twardo”[7], a więc przywołując nowy podmiot, jednak jednocześnie są one krótkie, nierzadko zawierają powtórzenia, lub przeciwnie: skupiają się na czymś zupełnie innym, niż wypowiedź wcześniejsza, oddzielona jedynie przecinkiem. Tekst  jest gładki, odbiorca nie ma wrażenia przeskakiwania z tematu na temat, niespójności, ale jednocześnie widzi, że myśli są poszarpane. Powiązania semantyczne są luźne, zrywane raz po raz, niekiedy zaskakujące, nietypowe. Wrażenia dopełniają właśnie te ostatnie, tak charakterystyczne dla Białoszewskiego sformułowania: „biurowa popracowa”[8] czy „rano po niespaniach trzech”[9].
            Wszystkie te elementy nie są jedynie zabiegami mającymi zdziwić odbiorcę, ale wyznacznikami stylu Białoszewskiego. Ten sposób pisania, znany z Pamietnika z powstania warszawskiego, ma przede wszystkim oddawać cechy języka mówionego, a nawet więcej: cechy języka narratora, a więc personalizacji mowy narracyjnej, co jest jednym z zadań opisu jako składnika tekstu narracyjnego[10]. Wrażenie to potęgują słowa, które są w jakiś sposób nacechowane: „baby”, „topolisko”, „malusieńko”[11]; narrator nie jest obojętny wobec tego, co obserwuje. Nadrzędnym celem tych zabiegów zdaje się być to, by potok słów był aż zbyt naturalny: pochodzący wprost z głowy narratora, nieobrobiony, chaotyczny. Nie czytamy więc słów zapisanych przez bohatera w dzienniku, niby zaraz po wydarzeniu, a jednak już nie „na gorąco”. Przeciwnie; mamy ujrzeć i poczuć dokładnie to samo, co ten wyglądający przez okno mężczyzna, poczuć jego dezorientację, gdy przez moment nie może znaleźć najbardziej stałego elementu tego widoku, czyli topoli. Idąc za terminologią Jackendoffa wykorzystaną w rozważaniach Łapińskiego o obrazowości w tekstach literackich[12], można śmiało rzec, że Białoszewski posunął się jak tylko potrafił najdalej – wykorzystując charakterystyczne dla siebie narzędzia – by zniwelować rozbieżność między perceptami (tu: tym, co zobaczył bohater) a obrazami mentalnymi (tym, co wyobrazi sobie odbiorca, czytając wypowiedzenia narratora).
            Deskrypcja w tym fragmencie całkowicie zdominowała opowiadanie, a ponieważ narrator cały czas pozostaje widoczny poprzez język i styl, całość sprawia wrażenie naturalnej wypowiedzi, gładko wpisującej się w tok prozy powieściowej. Opis nie zawiera wiedzy o danym obiekcie (kamienicy naprzeciwko, topoli), lecz jego ogląd[13] i dzięki temu nabiera bardzo osobistego charakteru, jest jedyny w swoim rodzaju. Bohater jest aktywny percepcyjnie, co pozwalają stwierdzić zwroty niejako łączące opowiadanie i opis[14]: „patrzę”, „widziałem”; jest ich jednak niewiele, więc ciężar utrzymania wrażenia owej aktywności spoczywa na podsuwaniu coraz to nowych spostrzeżeń narratora.

            Interesującą kwestią jest nagła zmiana zapisu, jaka następuje na chwilę w połowie tekstu. Urwane, poszatkowane wielokropkami zdania przeradzają się nagle w zapis wersowy, można odnieść wrażenie, że proza przeszła w wiersz. Jest on jednak charakterystyczny dla Białoszewskiego, noszący pewne cechy wcześniejszego opisu: wielokropki zostały zastąpione przez przejście do następnego wersu, pauzy są znacznie bardziej odczuwalne, zmienia się rytm wypowiedzi, ale nie jej styl. Forma ta nie jest już zobligowana do pozostania w zgodzie z zasadami składni, przez co poszczególne myśli są jeszcze bardziej „porwane”. Zaraz potem tekst wraca do formy prozy – dzieje się to łagodnie i bez tworzenia niepotrzebnego kontrastu tak w sferze grafii, jak i treści, zupełnie jakby narrator stracił chęć na poezję, pozostając przy najbardziej naturalnym sposobie wypowiadania się.
            Warto zaznaczyć, że „I ogon łysieje jesieni”, a także inne teksty w omawianym zbiorze, posiada wiele cech sylwy współczesnej[15]. Świat obserwujemy z perspektywy jednostkowego bohatera, odnaleźć można w treści różne nawiązania do biografii autora lub elementy wręcz z niej zaczerpnięte, jak choćby wspomniany wcześniej Le. – Leszek Soliński. Daje to dużą swobodę w odbieraniu i interpretowaniu tekstu, jak również „usprawiedliwia” nietypowe zabiegi, których użył autor.
            Metoda budowania i prowadzenia opisu, jaką przyjął Białoszewski, nie jest z pewnością zgodna z powszechnie przyjętymi założeniami, a przez to może sprawiać wrażenie trudnej w odbiorze, jednak mimo tego sposób deskrypcji nie odbiega tak bardzo od pewnych stałych dla wszystkich opisów ram, zaś czytelnik potrzebuje jedynie kilku chwil na przyzwyczajenie się do stylu. Urwane, z pozoru bezładnie rozrzucone zdania stają się atutem, który dodaje tekstowi autentyzmu i jednocześnie mocno charakteryzuje bohatera. Narrator cały czas jest w tekście obecny i o tej obecności przypomina, więc kontrast między opisem a opowiadaniem zdaje się zanikać. Dzięki temu czytelnik łatwiej może pokonać progi  pomiędzy danymi zmysłowymi i literaturą[16], za pomocą których Łapiński przedstawił problem obrazowości w utworach literackich – język mówiony niejako maskuje „literackość” postaci, opisu i obiektu opisywanego.
            Czy jednak rozwiązanie Białoszewskiego mogłoby być użyte szerzej, w dłuższy tekście lub wręcz zaadoptowane przez innego pisarza do własnego utworu? Na pewno nie. Styl tego poety jest na tyle oryginalny, że tylko on jeden mógł go wykorzystać do manipulowania formą tekstu w ten sposób; można nawet przypuszczać, że wykorzystywany zbyt często i obszernie, straciłby całą swoją moc.
Marta Godzisz, styczeń 2014

Bibliografia:
1. Białoszewski M., Szumy, zlepy, ciągi, Państwowy Instytut Wydawniczy, Warszawa 1989.
2. Łapiński Z., Widziane, wyobrażone, pomyślane [w:] „Teksty Drugie” 2009, nr 1-2,
3. Nycz R., Sylwy współczesne. Problem konstrukcji tekstu, Warszawa 1984.
4. Sławiński J., Próby teoretycznoliterackie, Universitas,  Kraków 2000.




[1]    Łapiński Zdzisław, Widziane, wyobrażone, pomyślane [w:] „Teksty Drugie” 2009, nr 1-2, s. 49.
[2]    Sławiński Janusz, Próby teoretycznoliterackie, Universitas,  Kraków 2000. s. 214.
[3]    Tamże, s. 214.
[4]    Zob. tamże, s. 214.
[5]    Sławiński Janusz, Próby teoretycznoliterackie, dz. cyt. s. 214–215.
[6]    Białoszewski Miron, Szumy, zlepy, ciągi, Państwowy Instytut Wydawniczy, Warszawa 1989. s. 75.
[7]    Zob. Sławiński Janusz, Próby teoretycznoliterackie, dz. cyt. s. 223.
[8]    Białoszewski Miron, Szumy, zlepy, ciągi,  dz. cyt. s. 75.
[9]    Tamże, s. 76.
[10]  Sławiński Janusz, Próby teoretycznoliterackie, dz. cyt. s. 228–239.
[11]  Białoszewski Miron, Szumy, zlepy, ciągi,  dz. cyt. s. 75–78.
[12]  Łapiński Zdzisław, Widziane, wyobrażone, pomyślane, dz. cyt., s. 49.
[13]  Sławiński Janusz, Próby teoretycznoliterackie, dz. cyt. s. 236.
[14]  Tamże, s. 237–238.
[15]  Zob. Nycz Ryszard, Sylwy współczesne. Problem konstrukcji tekstu, Warszawa 1984.
[16]  Łapiński Zdzisław, Widziane, wyobrażone, pomyślane, dz. cyt., s. 55.
Related Posts Plugin for WordPress, Blogger...