piątek, 30 grudnia 2011

Top grudnia 2011

Ostatnia topka w roku 2011. 
W związku z tym nie będzie w niej niczego niezwykłego.

*     *     *

LITERATURA

Pod względem literackim grudzień był... trochę dziwny. Przeczytałam "Solaris" i "Wojnę światów", a więc klasyki, ale obyło się bez zachwytów, choć obie te pozycje wywarły na mniej dobre wrażenie. Oprócz tego łyknęłam przypadkowo dwie pozycje z uniwersum Mass Effect - dość marne; największym ich plusem było właściwie to, że jestem wielką fanką gier z tej serii. Na samym początku miesiąca zaś zapoznałam się z pozycją również przypadkową, nieznanego mi autora i kompletną niewiadomą, jeśli chodzi o treść - i pozycja ta wygrała. Pewnie trudno mi będzie opisać, dlaczego tak się stało (no jak to, Lem pokonany?!), ale spróbuję. W tym miesiącu zachwalam "Święty Wrocław" Łukasza Orbitowskiego.

Zabrałam się za nią wmieszanymi uczuciami. Horror w Polsce? Dziwacznie. I do tego akcja osadzona jest w osiedlu, podczas gdy mi klimat blokowisk jest zupełnie obcy, bo mieszkam w raczej niedużej miejscowości, na dodatek w domu jednorodzinnym. No, ale nic, spróbujemy, pomyślałam, otwierając powieść. I w ten oto sposób pochłonął mnie Święty Wrocław.

Myślę, że opisywanie fabuły tej książki jest nie tylko piekielnie trudne, ale też mija się z celem. Lepiej podejść do niej jak do czegoś zupełnie obcego i samodzielnie smakować, strona po stronie, cud po cudzie. Ma w sobie coś, co przyciąga, nie daje się oderwać, a jednocześnie intryguje i niepokoi. "Święty Wrocław" ma klimat, którego nie spotkałam w żadnej pozycji od dawna: niedookreślona, lepka szarość, która odstrasza, ale jednocześnie przyciąga. Zdecydowanie polecam, choćby po to, żeby zobaczyć, w jak niezwykły sposób można przedstawić miasto i jego mieszkańców.



GRA

W zasadzie minął kolejny miesiąc nie grania w prawie nic, a w każdym razie w nic nowego. Uszczknęłam tylko jednej pozycji, którą opiszę bardzo skrótowo, bo i tak jest znana. Chodzi o kolejną grę z serii "Weekendowe Strzelanie Jako Rozładowywanie Napięcia" - Call Of Duty.

Dziwne, nie? Gra w zasadzie multiplayerowa, FPS w czasach II wojny światowej, niepierwszej już młodości, a znalazła się w zestawieniu. Cóż, taki los - naprawę niczego lepszego i ciekawszego w tym miesiącu nie próbowałam. W samego CoD'a też grałam może z pięć, sześć godzin, ale mimo to bawiłam się dobrze. Może dlatego, że stanowiło to miłą odskocznie od niemiłosiernie się przycinającego Oblivion's Lost (mod do Stalkera), może dlatego, że sama rozgrywka w Single Player jest tak pomyślana, by graczowi pociekła ślinka i zaraz odpalił Multi. Misje są dość różnorodne, wprawdzie oskryptowane ze wszystkich stron, ale jeśli nie przechodzi się tego samego fragmentu po milion razy, nie przeszkadza to za bardzo. Ciekawie strzela się z niedzisiejszych giwer, można się czołgać, gra nie wywala do pulpitu - naprawdę nie jest źle. 

Tyle tylko, że... to taka zapchajdziura. Nie możesz przez kilka godzin zebrać się do czegoś konstruktywnego? Zagraj w Call of Duty, zmarnuj przy nim kilka godzin, wyłącz z poczuciem (nie)spełnionego obowiązku - wróci ci energia.



MUZYKA

Miesiąc spod znaku odkryć małych, ale bardzo satysfakcjonujących, a do tego zróżnicowanych gatunkowo. Było parę nowości trudnych do sklasyfikowania, ze dwie post-rockowe, również dwie związane z soundtrackami... A na czoło wysunął się wykonawca trochę nietypowy: Steve Conte.

Gość raczej nieznany. Jeśli ktoś się na niego natknął inaczej niż przez przypadek, to zapewne poprzez śpiewane przez niego piosenki, które trafiły do soundtracków w anime Wolf's Rain, Cowboy Bebop czy RahXephon. Muszę przyznać, że te utwory podobały mi się znacznie bardziej od kawałków zespołów, w których Conte się udziela. Mają w sobie coś magicznego, nietypowego, a już na pewno nie amerykańskiego. W utworach Conte'a można usłyszeć gitarę akustyczną i pianino, ale prym wiedzie głos wokalisty - czasem czysty, czasem lekko zachrypnięty, niski lub dość wysoki, do wyboru, do koloru. Serio - Steve śpiewa lepiej, niż wygląda.

A tutaj dowód na wyżej wysuniętą śmiałą tezę:


piątek, 23 grudnia 2011

"Na glinianych nogach" Terry Pratchett


Fantasy sprawia wrażenie najbardziej wyeksploatowanego ze wszystkich podgatunków fantastyki. Tym samym każdy, kto pisze o krasnoludach, trollach, wampirach oraz uzbrojonych w ciut nieporęczne miecze strażnikach miejskich winien wprowadzić do powieści coś, co czytelnika zaintryguje. W przypadku dobrze wszystkim znanego (a jeśli nie, należy ten stan rzeczy jak najszybciej zmienić) Terry'ego Pratchetta owym czynnikiem zasysającym jest humor. A właściwie Humor – jedyny w swoim rodzaju.

„Na glinianych nogach” to kolejna powieść ze Świata Dysku, prezentująca ankh-morporską historię z miejskimi strażnikami w rolach głównych. Tym razem podkomendni sir (niestety, jak twierdzi sam zainteresowany) Samuela Vimesa usiłują rozwikłać zagadkę morderstw nieszkodliwych staruszków, podejrzanego zachowania golemów oraz zdecydowanie najbardziej problematycznego otrucia Patrycjusza, człowieka przez część mieszkańców miasta nielubianego, przez pozostałych znienawidzonego. Dodatkowo, najbliżsi współpracownicy komendanta nie mogą narzekać na brak prywatnych problemów, a i on sam musi zmagać się z gorączką tytułów i herbów szlacheckich czy przyjętym niedawno w szeregi straży krasnoludem-tranwestytą o zastanawiającym nazwisku Tyłeczek... Jakby to podsumował Paskudny Stary Ron: „demoniszcza, tysiącletnia wskazówka i krewetki!”.

Mnogość przeplatających się ze sobą wątków to cecha charakterystyczna opowieści o Ankh-Morpork. Większość z nich sprawia wrażenie pobocznych lub wręcz umieszczonych w tekście tylko dla sprawienia czytelnikowi frajdy, jednak w pewnym punkcie wszystkie łączą się ze sobą, tworząc całość zadziwiająco skomplikowaną jak na historię, której największy atut ma stanowić zagęszczenie absurdu. Pod niemal każdym z wątków kryje się bardziej lub mniej zabawne nawiązanie do naszej szarej rzeczywistości: krasnolud stroniący od topora, a za to wyrażający pewne zainteresowanie różnymi rodzajami szminek, przywodzi na myśl walkę o równouprawnienie kobiet (i krasnoludzic...?), zaś kwestia szacunku wobec siły napędowej golemów, która z pewnością nie jest życiem stworzonym przez jednego z bogów, to jednocześnie zwrócenie uwagi na problem zdefiniowania wolnej woli i sensu istnienia.

Dość o historii, teraz trochę na najistotniejszy temat w powieściach Pratchetta – absolutnie niepowtarzalny humor, wpleciony w całą opowieść z godnym podziwu kunsztem. Objawia się on nie tylko w kreacji miejsca akcji (miasto, w którym na rabunki trzeba mieć licencję, a chodzenie po rzece jest znacznie łatwiejsze od utonięcia w niej) i, wspomnianych wcześniej, postaci, bez wyjątku niepowtarzalnych i budzących sympatię, ale też w pojedynczych zdaniach-perełkach. W czasie lektury wielokrotnie miałam ochotę sięgnąć po notes i przepisać fragment, by potem, od czasu do czasu, poprawiać nim sobie humor. Zrezygnowałam, gdy zorientowałam się, że tak naprawdę warte przepisania jest pół książki...

Wielka jest w tym zasługa tłumacza. Piotr W. Cholewa po raz kolejny popisał się niesamowitym bogactwem językowym i wyobraźnią; często występującą grę słów i zwroty brzmiące przezabawnie po angielsku trzeba było zupełnie zmienić, by po polsku prezentowały się równie znakomicie. Dzięki tak dobremu przekładowi śmiało można powiedzieć, że nasza wersja tekstu, pod względem językowym, nie ustępuje oryginałowi.

W książkach z serii „Świat Dysku” wydawnictwo Prószyński i S-ka trzyma się jednolitej oprawy graficznej. I tym razem zachowano oryginalną okładkę – utrzymana w jaskrawej kolorystyce ilustracja Josha Kirby'ego intryguje pozornym bałaganem w kompozycji, charakterystycznym zresztą dla prac tego artysty. Wewnątrz również wszystko wygląda jak należy; oko cieszą rysunki herbów na pierwszej stronie i, tak dobrze znana fanom serii, ilustracja Dysku na następnej, miłym urozmaiceniem jest też pewne zróżnicowanie czcionek. Błędów w sztuce korektorskiej nie stwierdzono – słowem: wydanie pierwsza klasa.



„Na glinianych nogach” to idealna książka na ponure, późnojesienne wieczory. Z każdej strony bije optymizm, radosna ironia i charakterystyczny absurd, fabuła nie pozwala nawet na chwilę nudy, odsłaniając coraz to bardziej zaskakujące aspekty, a bohaterów po prostu nie sposób nie polubić – i wszystko to zostało podane w przezabawnym sosie. Jeśli więc przeczytasz „Na glinianych nogach” i ani razu się nie roześmiejesz, możesz uznać to za objaw głębokiej depresji. A jeśli nie przeczytasz... szybko zmień ten stan rzeczy.

Recenzja opublikowana także na Efantastyka.pl -> TUTAJ

poniedziałek, 19 grudnia 2011

Idzie rak

Idzie rak
(wersja autorska)


___Jak się umiera?
___Można w ten sposób:
___- Daj spokój, ten lód jest naprawdę wytrzymały!
___Przy odpowiednich staraniach można też w taki:
___- Hammmulec... hik!... jest po prawej ssstronie, nie?
___Albo taki:
___- Przykro mi. To nowotwór.
___Śmierć zaczyna się niewinnie: od bólu w bardzo frustrującym, a przy tym objętym tajemnicą społeczną miejscu ludzkiego ciała. Nie jest to ból przeszywający, pulsujący, ostry lub głęboki, nie uniemożliwia funkcjonowania, nie nadaje się nawet na pretekst do zaniechania prac domowych. Po prostu jest. I drażni – z każdą chwilą coraz bardziej, by po paru tygodniach zacząć poważnie niepokoić.
___W końcu, gdy pewnego dnia godzina obsługiwania łopaty w ogrodzie doprowadza mnie do stanu bliskiego agonii, postanawiam udać się do lekarza. Ten odsyła mnie na badanie USG do szpitala, a minę ma przy tym zatroskaną w, jak mi się wydaje, bardzo nieprofesjonalny sposób. W rezultacie jeszcze przed faktyczną diagnozą podświadomość podpowiada mi, że mam się czuć jak skazaniec.
___Ignoruję ten wewnętrzny sabotaż i udaję się do kliniki. Tam po odsiedzeniu w poczekalni czasu potrzebnego na wypicie siedmiu kubeczków kawopodobnej wody z automatu, czterokrotną wyprawę do łazienki, jedenaście wyjść na papierosa i około pięćdziesiąt serii monologów po średnio dwadzieścia trzy przekleństwa każda udaje mi się dotrzeć do pracowni USG, wykonać badanie i odebrać wyniki.
___Na pomiętej karteczce widnieją terminy takie jak: przepływ naczyniowy, hypechogenne ogniska, patologiczne pakiety węzłowe (plus ich wymiary), guzowatość i konieczna pilna dalsza diagnostyka. To ostatnie powtórzone dwukrotnie. W tym raz z wykrzyknikiem.
___Dopiero po kilku minutach orientuję się, że najistotniejsza część diagnozy padła w samym środku tej defilady niezrozumiałych sformułowań i – żeby nie było za łatwo – po łacinie.
___Tumour testis sinistri. W tym języku wszystko brzmi mądrze i ciekawie.
___Teraz jest to wyrok następujący:
___- Nowotwór jądra lewego – mówi doktorek i urywa. Jego mina, wzbogacona o tym razem wybitnie nieprofesjonalne współczucie, wywołuje w moim brzuchu tak gwałtowne ściśnięcie, że mam wrażenie, iż zapadły mi się oba płuca.
___- Acha. - Pewnie mam minę głupszą, niż ustawa przewiduje. Oddycham z trudem.
___Lekarz mruga i nagle jakby zbudził się z głębokiego snu.
___- To najczęstszy nowotwór złośliwy z grupy guzów litych wśród młodych mężczyzn - pomiędzy dwudziestym a trzydziestym piątym rokiem życia. Przeważającą większość guzów jądra stanowią nowotwory zarodkowe – trajkocze, jakby czytał notkę z Wikipedii. - Biorąc pod uwagę cechy kliniczne, można je podzielić na nasieniaki i nienasieniaki. Z wyjątkiem dojrzałego potworniaka wszystkie cechują się dużą złośliwością histologiczną – (Notuję w myślach kolejny obcy termin) - i agresywnym przebiegiem klinicznym. Są to jednocześnie jedne z niewielu nowotworów "litych", które można wyleczyć nawet w zaawansowanym stadium. Szansę na wyzdrowienie pacjenci z guzami zarodkowymi zawdzięczają dużej wrażliwości tych nowotworów na chemioterapię.
___Staram się słuchać uważnie, ale informacje wlatują mi do głowy tylko po to, by zniknąć w położonej z tyłu mózgu prywatnej czarnej dziurze - instytucji wyjątkowo dobrze rozwiniętej u osób w wieku szkolnym. Nie dość, że jestem skazańcem, to jeszcze niedouczonym idiotą.
___- Acha, rozumiem – mamroczę i dla podkreślenia wysokiego zaangażowania w rozmowę kiwam głową. - I... i co?
___- Musimy przeprowadzić ablację organu.
___Trawię sformułowanie przez dobre pół minuty.
___- Acha. Czyli?
___- Wycięcie.
___Usunięcie. Kasacja. Odjęcie. Anulowanie. Eliminacja. Likwidacja.
___- Acha.
___W chwilach dużego napięcia mój zasób słów dramatycznie zawęża się do niczego poza synonimami tego, co właśnie obija mi się wnętrze czaszki.
___Przyznaję, że trochę boję się powrotu do domu.
___Reakcja rodziców mimo wszystko zdaje się wypadać blado w porównaniu do lekarza, który przedstawiał mi diagnozę. To jednak nie zmienia faktu, że przez cały czas nadpobudliwe sumienie usiłuje mnie sterroryzować, wmawiając, że to moja wina, moja wina, moja bardzo wielka wina. Zaprzęgam do pracy cały dostępny mi rozsądek i staram się nie zwracać na to uwagi. Wychodzi nieźle: otępienie minęło szybko; po pokazaniu rodzicom wyników uśmiecham się uspokajająco i żartuję, że maszynka zepsuła się jeszcze przed pierwszym uruchomieniem. Zanim znajdują w sobie dość zacięcia, by zripostować lub załamać ręce nad moją lekceważącą postawą, dodaję informację, którą doktorek przekazał mi już na szpitalnym korytarzu.
___- Nowotwór jądra jest trudny do wykrycia – powiedział wówczas dziwnie zmęczonym głosem - ponieważ mężczyźni, podobnie jak kobiety, nie wykonują profilaktycznych badań. Ból organu wcale nie jest typowym objawem. Prawdopodobnie w pana przypadku guz po prostu rozpadł się w wyniku przypadkowego uderzenia. Gdyby nie to, mogłoby być znacznie gorzej.
___No jasne – nie co tydzień robi się USG jamy brzusznej.
___Ten bolesny uśmiech losu poprawia wszystkim humory na tyle, że aż do następnego tygodnia w domu nie następuje żadne załamanie nerwowe. A przynajmniej nie na moich oczach. Potem szpitalni sadyści, czasem zwani eufemistycznie chirurgami, wsadzają mnie do łóżka, usypiają, a potem dokonują ablacji pachwinowej lewego jądra.
___Po raz pierwszy jest mi bardzo niewesoło.
___Przede wszystkim dlatego, że nieobecność organu ma dość agresywny sposób bycia. Szarpie nie samą pachwiną, ale wszystkimi nerwami, od brzucha po koniuszki palców i chyba nawet cebulki włosów. Wydawać by się mogło, że coś, czego nie ma, nie powinno boleć, a jednak przez pierwsze kilka godzin po obudzeniu się z narkozy doznaję nieprzyjemnego fantomowego swędzenia, niekiedy przechodzącego w przypalanie rozpalonym żelazem. Zabieg był określany mianem inwazyjnego, ja jednak w myślach określam go jako rzeźnicki – z tym, że zachowano wszystkie zasady BHP i miano na uwadze prawa człowieka. Lub ich część, w zależności od punktu leżenia i kwiczenia.
___Zaserwowali mi taką dawkę głupiego Jasia, że przez większość czasu myślę wyłącznie o tym, czy zmienił mi się głos.
___Bo chyba nie powinien?
___Ale może...?
___Raczej nie, to logiczne...
___Prawda?
___Do logicznego myślenia jest mi tak daleko, jak krzątającej się wokół pielęgniarce do tańczenia kankana. Składająca się głównie ze smug oraz szelestu fartucha kobieta poprawia mi poduszkę i odchodzi, zanim odnajduję w sobie odwagę potrzebną do zapytania o to, czemu chodzi po suficie, a jej strój ignoruje istnienie grawitacji. Mimo gęstej mgły, która zasnuwa mi nie tylko pole widzenia, ale i większość synaps, uznaję to za wielką niesprawiedliwość.
___Pod wieczór znajduję w sobie siłę, by jęknąć. Czuję bicie serca aż w uszach; z mojego gardła dobywa się wreszcie coś przypominającego gdakanie. Bardzo męskie gdakanie, należy dodać.
___Następny etap daje mi trochę odpocząć od medycznej ingerencji i przyzwyczaić się do brakującego puzzla. Przez czternaście dni właściwie bezczynnie czekam na wyniki badań histopatologicznych. Nie mogę się powstrzymać od wyobrażania sobie, jak jakiś mądrze wyglądający doktorek w fartuchu, czepku i maseczce, z mającymi właściwości mikroskopu okularami na nosie, szturcha i dziabie skalpelem spoczywający na metalowej tacce, niesmacznie wyglądający organ. Z pewnością badanie odbywa się inaczej, ale ja widzę to właśnie tak.
___Ból z rany po operacji zanika po tygodniu. Fantomowe swędzenie i uczucie swoistej pustki – po trzech. Mniej więcej w tym samym momencie, w którym zmaltretowane jądro trafia do szpitalnej spalarni, gdzie zostaje ze wszystkimi honorami skremowane.
___Któregoś dnia pętam się po sieci i w końcu, ustępując palącej mnie ciekawości, pytam Wujka Google o raka jądra. Z pewną rezerwą klikam w pierwszy z wyświetlonych linków, który odsyła mnie do wątpliwej reputacji encyklopedii internetowej. Przesuwam wzrok po medycznych szczegółach, które brzmią trochę znajomo, ale nic poza tym. Interesująco wygląda dopiero podpunkt o epidemiologii. Wyczytuję w nim, że na ten nowotwór w Polsce umiera się cztery razy częściej niż w USA. Uśmiecham się półgębkiem i przewijam stronę. Grupę ryzyka określa się jako „szczyty”; pierwszy wśród młodych mężczyzn, drugi wśród starszych. Już sobie wyobrażam to, złożone głównie z zagniewanych młodocianych i melancholijnych emerytów miłe towarzystwo w szpitalu, do którego trafię na chemioterapię.
___Tak, jeszcze przed wynikami nie mam złudzeń co do dalszego postępowania. Mógłbym iść na Akademię Medyczną, gdyby tylko kierowało mną coś poza dość wredną intuicją.
___Innego dnia przechadzam się po okolicy (dla ścisłości: idę po fajki) i spotykam znajomego. Prawdę mówiąc widuję go tylko odrobinę częściej niż prezydenta lub latające talerze. Już samo to jest pierwszym z kilku absurdalnych akcentów tego spotkania.
___Po wymianie oszczędnych uprzejmości, które równie dobrze mogłoby zastąpić milczenie połączone z kontemplowaniem płyt chodnikowych, pada pytanie:
___- Co tam u ciebie słychać?
___Wzruszam ramionami. Szukam słów, które nie wywołują powszechnego zawału.
___- Trochę szwankuje mi zdrowie – mówię i robię enigmatyczną minę, aby dodać tym sztucznie brzmiącym słowom głębi.
___- To słabo. - Chwila milczenia. Napięcie rośnie do poziomu stanowiącego zagrożenie zdrowia i życia. - Chorujesz?
___Nie daje mi wyboru. To widać; sam się prosił, a miał przecież prawo do zachowania milczenia. Ja tylko odpowiadam. W razie ewentualnego zgonu będę absolutnie niewinny.
___- Trochę. No wiesz, to rak.
___Reakcja jest dla mnie równie szokująca, co odpowiedź dla rozmówcy.
___Wytrzeszcza oczy, ale zaraz opamiętuje się. Robi minę zawodowego żałobnika.
___- Stary, strasznie mi przykro. Czy to zaraźliwe?
___I cofa się o dwa kroki.
___Gdyby nie to, że między zębami trzymam ostatniego papierosa, opadłaby mi szczęka.
___- Nie... - zaprzeczam z wahaniem, które ma sygnalizować foux pas zakrawające na naprawdę beznadziejny żart. - Nowotwór nie jest zaraźliwy – dodaję jeszcze na wszelki wypadek.
___- Na pewno?
___Już nie czuję się niedouczonym idiotą. W tym momencie uważam się raczej za przyszłego noblistę – wygląda na to, że nie będę mieć dużej konkurencji w okolicach własnego rocznika.
___- Tak. Na pewno – potwierdzam z naciskiem.
___To zdecydowanie nie jest żart. Nikt nie robi tak żałosnych kawałów.
___Rozmowa, i tak rozlazła, gorsza niż pogawędki na rodzinnych obiadkach, kompletnie się nie klei. W końcu rzucamy do siebie „cześć” i, z premedytacją nie podając sobie rąk, odchodzimy, każdy w swoją stronę.
___Z jakiegoś powodu obok zniesmaczenia odczuwam także dziką satysfakcję.
___Wyniki histopatologii oraz wykonanej zaraz po operacji tomografii dla nikogo nie są zaskoczeniem. Wskazują na rozsiew nowotworowy, czyli, po przełożeniu na ludzki język, przerzuty. Internet twierdzi, że wszędobylskie komórki rakowe w tej kwestii zawsze mają do wyboru albo węzły chłonne lub płuca, albo pozostałe narządy. W moim przypadku wybrały najbardziej humanitarną z opcji.
___To dobrze, twierdzą lekarze. Ten rodzaj przerzutu nie jest tak niebezpieczny i stosunkowo łatwo go wyleczyć.
___To dobrze, twierdzi pacjent. Bo czym, do diabła, są właściwie węzły chłonne?
___Dostaję skierowanie na chemioterapię BEP, typową dla doleczenia raka jądra po jego usunięciu. Składają się na nią trzy substancje chemiczne o działaniu cytostatycznym, czyli hamującym cykl podziałów komórkowych. Zdążyłem się już dokształcić i wiem, że motto życiowe komórek rakowych brzmi: w kupie siła. Mnożą się bez opamiętania i, co ważniejsze, według komórkowych kryteriów są nieśmiertelne. Jak antybohaterowie ze stajni Marvela.
___Dla przeciwwagi chemioterapia BEP zostaje przeze mnie ochrzczona drużyną Batmana, Elektry i Punishera. Przecież nie zapamiętam nazw bleomycyna, etopozyd i cis-platyna.
___Leczenie ma charakter cykliczny: cytostatyki są podawane pacjentowi przez pięć dni, potem następuje trzytygodniowa przerwa i następna pięciodniowa wlewka. W zależności od wyników, cykle powtarza się od dwóch do czterech razy. Tyle wystarczy. Schemat BEP charakteryzuje się wysoką skutecznością. Rzecz jasna ma to swoje odzwierciedlenie w efektach ubocznych.
___Z pewną dozą infantylności wyobrażam sobie, że cytostatyki to jadowicie zielone toksyny w foliowym woreczku, które, wpompowywane w człowieka odpowiednio metodycznie, sprawiają, że w nocy świeci on jak po wypiciu wody z płynącej nieopodal Czarnobyla rzeki Prypeci. Jak się okazuje, fosforescencja nie jest zawarta w pakiecie atrakcji dodatkowych BEP-u, ale parę objawów choroby popromiennej – owszem. Kolejna jawna niesprawiedliwość.
___Pierwszy cykl chemii zaczynam od odsiedzenia w poczekalni Centrum Onkologii czterech godzin. Gdy wreszcie udaje mi się dostać do gabinetu, pielęgniarki dosłownie rzucają się na mnie z igłami. Jedna pobiera krew, druga wkłuwa wenflon, trzecia krąży wokół jak sęp, pilnując, czy aby ta pierwsza trafiła w żyłę. Jedyny plus jest taki, że prawie nie posyłają mi litościwych spojrzeń – nie mają na to czasu. W tempie nasuwającym na myśl taśmową produkcję temperówek wsadzają mnie do szpitalnego łóżka, na metalowym stojaku (nie wiedzieć czemu tu nazywanym Mercedesem) wieszają foliowy woreczek wypełniony czymś wyglądającym jak kranówa, a ten łączą z moim wenflonem przy pomocy cienkiej rurki. Pouczają w kilku sprawach i wracają do gabinetu.
___Patrzę na kolejne kropelki Elektry i Punishera i czuję się zupełnie normalnie, a nie jakby do mojego organizmu trafiało coś, co produkuje się – mniej lub bardziej przypadkowo - w reaktorze jądrowym.
Szybko tracę zainteresowanie drogą kropelek z woreczka do mojego nadgarstka i zaczynam rozglądać się po sali. Zajęte są tylko cztery łóżka z sześciu, a średnia wieku pacjentów wynosi jakieś pięćdziesiąt pięć lat – moje osiemnaście mocno zaniża wynik. Otaczają mnie sami dziadkowie, wszyscy leżący nieruchomo, z zamkniętymi oczami, przypominający płaskorzeźby na płytach nagrobnych polskich królów.
___To dobre miejsce, by umrzeć, mój synu.
___Gdy pierwsza partia cytostatyków się kończy, wzywam pielęgniarkę magicznym guzikiem przy listwie nad moją głową.
___- Mogę iść na fajka, prawda? – pytam przymilnym głosem, gdy zdejmuje pusty woreczek z czubka Mercedesa, by zawiesić tam coś zwanego płukanką.
___Kątem oka widzę, jak nagrobki podnoszą się do pozycji pół-wertykalnej i patrzą na mnie ze zgrozą.
___- Tak szybko. Śmigiem-migiem – dodaję i usiłuję zrobić oczy Bambi.
___Nie wiem, czy na decyzję wpływ miały moje błyszczące tęczówki nałogowego palacza, który od paru godzin nie miał w ustach papierosa, czy chęć zadziałanie na morale staruszków, ale pielęgniarka udziela mi zgody. Oswobadza mnie z kroplówki i chwilę później jestem przed budynkiem. Na lewo od wejścia stoi pomalowana łuszczącą się zieloną farbą ławeczka. Na niej popala kilka sympatycznie wyglądających emerytek. Dosiadam się.
___Są nie tylko przemiłe, ale też z zapałem bronią swoich poglądów politycznych. Żadna nawet słowem nie wspomina o tym, dlaczego trafiła do Centrum Onkologii. Mam wrażenie, że po prostu o tym nie myślą, zbyt zajęte przedstawieniem mi przewagi PiS-u nad PO.
___Na salę wracam pół godziny później. Pielęgniarki zapowiadają, że przy następnym takim samowolnym wypadzie zasztyletują mnie strzykawkami i zaganiają z powrotem do łóżka.
___Drugiego dnia do Elektry i Punishera dołącza Batman. Tylko na jeden raz, ponieważ jest on najsilniejszym z superbohaterów. Te kilka godzin wystarczy mu na spacyfikowanie naprawdę imponującej ilości komórek nowotworowych. I wszystkich innych.
___Dopiero trzeciego mój organizm zaczyna się zachowywać jak przystało na ciało zalane toksynami. Dostaję gorączki, trochę mnie mdli, szpitalne posiłki (należy się im osobna kategoria gastronomiczna, gdzieś między podrobami a daniami z warzywami) zdają się mieć metaliczny smak. Obiad to jak rzucie przemielonego na piure złomu.
___Czwartego czuję się, jakby przejechały po mnie wszystkie dywizjony polskich wojsk zmechanizowanych.
___Piątego, ostatniego, w pewnym sensie umieram. Pierwszy z czterech razy. Co najmniej.
___Pod wieczór mam wrażenie, że ktoś mnie wywinął na lewą stronę, wykręcił i wyżął jak mokrą ścierkę. Cokolwiek ze mnie zostało, boli. Dodatkowo, chcąc złagodzić chociaż część efektów ubocznych pięciodniowego romansu z cytostatykami, pielęgniarki podają mi taką ilość lekarstw, że czuję się jak naszprycowany marihuaną, zleżałym Ibupromem i niemałą ilością bimbru o mocy paliwa rakietowego. Świat się buja, a ja nie mogę się uwolnić od natrętnej melodyjki z bajki „Pinky i Mózg”.
___Móżdżku, co będziemy robić dzisiejszej nocy?
___To samo, co każdej, Pinky. Będziemy wyrzygiwać własny żołądek.
___Następnego dnia rano nie jestem w stanie samodzielnie opuścić szpitalnego łóżka. Tylko w przybliżeniu rozumiem instrukcje lekarzy co do stosowania leków w ciągu najbliższych trzech tygodni; daty następnego cyklu w ogóle nie zapamiętuję, ale na szczęście wszystko mam wypisane na karteczce, którą ktoś wciska mi między zesztywniałe palce.
___Powrót do domu jest o tyle pozytywny, że teraz gdy czuję, jak wnętrzności wywijają w moim brzuchu potrójne salto, nie muszę do łazienki ciągnąć za sobą Mercedesa. Pewnym minusem jest zaś fakt, że mam obowiązek co wieczór serwować sobie zastrzyk, który poprawia krzepliwość krwi, likwidując niedogodności w stylu krwotoków z nosa. Mój debiut jako pielęgniarki kończy się tym, że zastrzyk robi mi mama. Niby igła nie jest specjalnie długa, trzeba ją wbić tylko pod skórę, a jednak z początku nie mogę się przemóc. Udaje mi się dopiero drugiego dnia. Kłuję na ślepo, bo rozsądek każe mi zacisnąć powieki i odwrócić głowę w drugą stronę, ale jakoś udaje mi się nie zrobić sobie większego kuku.
___Na drugi cykl chemii idę lepiej przygotowany: biorę ze sobą niedokończoną pracę semestralną z łaciny, talię kart do gry i „Chłopów” Reymonta – to ostatnie stanowi ostateczność, gdyby drugie zawiodło, a pierwsze pogarszało stan zdrowia.
___Koniugacje szybko przegrywają z tysiącem. Z początku gram z damami z ławeczki, ale drugiego dnia z przyczyn technicznych (ulewy) do rozgrywki wciągam staruszków z mojej sali. O dziwo, załapują od razu i w końcu pielęgniarki muszą ukrócać nasz mały hazard poprzez zabranie kart. Plus jest taki, że nikt już nie szerzy defetyzmu i dekadencji, co podobno znacznie polepsza efekty leczenia.
___Czwartego i piątego dnia ponownie staję się potulny jak baranek, zmordowany jak maratończyk i półprzytomny jak... no, umówmy się, że jak człowiek pod wpływem.
___Staram się czytać „Chłopów”, ale okazuje się, że zawarte w lekturze bogate opisy chłopskiego menu robią więcej szkody niż pożytku. Większość czasu spędzam więc na naprzemiennym potęgowaniu cyfry dwa i, gdy dochodzę do niepokonanej bariery dwustu pięćdziesięciu sześciu, melancholijnym wspominaniu dzieciństwa. Resztę wolnych chwil poświęcam na wzywanie Posejdona.
___Zaraz po zakończeniu drugiego cyklu zaczynają mi wypadać włosy. Uznaję, że niekiedy trzeba brać sprawy w swoje ręce i natychmiast udaję się do fryzjera. Wygolony na zero wyglądam groźnie i, przy odpowiednio odmóżdżonej minie, jak dresiarz. Z kolei z bandaną na głowie wyglądam jak człowiek chory na raka.
___Wybieram czarną w trupie czaszki.
___Podczas jednej z wypraw po papierosy do jedynego w miasteczku sklepu zaopatrzonego w moje Chesterfieldy dowiaduję się od jakiejś przejętej, trochę przestraszonej dalekiej sąsiadki, że mam przerzuty do płuc i mózgu. Ach, ten wspaniały klimat małych miejscowości, w których wszyscy się znają i wiedzą o sobie wszystko. To nadaje sens życiu.
___Na trzeci cykl zabieram trzy talie kart i jakąś książkę z gatunku fantastyki naukowej – wcześniej upewniam się, że w świecie przedstawionym przez autora potrawy na bazie kapusty i wołowiny nie mają prawa bytu.
___Pięć dni mija stosunkowo spokojnie, bez niespodzianek zbędnych sensacji. Pierwszego gramy w tysiąca, w co wciągamy nawet jednego z przychodzących czasem do kliniki dominikanina („No, braciszku, za sto osiemdziesiąt może? Nie? Jak to nie? Przecież Bóg braciszkowi dopomoże. Wojtek, zapisz: braciszek deklaruje, że w tym rozdaniu ugra sto osiemdziesiąt”). W Dniu Batmana gramy drugą talią – pielęgniarki dopiero pod wieczór zwęszyły spisek i zabrały tę pierwszą. Trzecia przydaje się na półmetku cyklu; tym razem jedna z sióstr przyłącza się do gry. Czwartego dnia wszystkim odechciewa się tysiąca, zamiast tego organizujemy Turniej Skutków Ubocznych: zapisujemy w tabelce, kto jak znosi chemię. Odpadam w połowie fazy pucharowej, ale wtedy już nie obchodzi mnie już nic poza sygnałami SOS wysyłanymi przez mój organizm.
___Trzeci cykl kończę hucznie – przewracając się wraz z moim wiernym Mercedesem tuż koło łóżka. Musi to wyglądać widowiskowo, bo cała sala mi klaszcze. Śmieję się razem z nimi, modląc się o to, by mdłości nie pojawiły się akurat podczas tej malowniczej sceny.
___Nie nadchodzą ani wtedy, ani później. Wykonana po zakończeniu cyklu tomografia wykazuje regresję węzłów chłonnych śródpiersia. Oznacza to mniej więcej tyle, że węzły te należy ciachnąć i będzie po krzyku.
___Mogę pożegnać się z węzłami chłonnymi, mogę pożegnać się z ekipą Batman, mogę pożegnać się z oddziałem chemioterapii. Alleluja.
___Ostatni etap jest w pewnym sensie powrotem do pierwszego.
___Nie pamiętam pierwszego dnia po operacji, ale jakoś mnie to nie martwi. Za to bardzo wyraźny jest w mojej pamięci obraz szwów w miejscu, przez które chirurgowie dostali się do węzłów. Rana ciągnie się od podbrzusza aż do splotu słonecznego. Ma ona na tyle pokaźne rozmiary, że zwykła niteczka nie wystarczy. O nie – zasługuję na coś w rodzaju metalowych klamer, które przez kilka tygodni trzymają skórę razem, by mogła się jakoś zrosnąć. Widok trochę jak z „Piły”, ale mimo wszystko na swój sposób satysfakcjonujący.
___I co?
___I nic.
___Blizna wygląda tak, jakby ktoś przeorał mi brzuch nożem rzeźnickim. Albo mieczem, jeśli obserwator ma wystarczająco bujną wyobraźnię.
___Włosy odrastają powoli, ale nieubłaganie. Kręcą się.
___Lewe jądro i węzły chłonne nie odrastają.
___Bandana w czachy gdzieś mi przepadła, podobnie jak wszystkie trzy talie kart. Po pewnym czasie przypominam sobie, że nie odebrałem ich z gabinetu pielęgniarek.
___Za każdym razem, gdy widzę kroplówkę, choćby w telewizji, odzywa się quasi-trauma i każe szybko się odwrócić.
___Znajomego żałobnika jeszcze nie miałem okazji ponownie spotkać.
___Wypalam już nie osiem papierosów dziennie, a siedem.
___A superbohaterów z komiksów Marvela jak nie lubiłem, tak dalej nie lubię.

Marta Godzisz
14 listopada 2011
Related Posts Plugin for WordPress, Blogger...