niedziela, 24 lipca 2011

"Apokalipsa" Dean Koontz



Mam ostatnio fazę na wszelkiej maści książki postapokaliptyczne. Fazę tak dużą, że samą apokalipsą również nie pogardzę, byleby nie przywodziła na myśl amerykańskich horrorów klasy B. Właśnie dlatego sięgnęłam po tę powieść, kierując się samym tytułem - tym bardziej, że Koontza już znałam i wiedziałam, że mogę się spodziewać co najmniej solidnej lektury. No i była solidna. Ale...



Koniec świata zaczął się od ulewy. Co więcej, nie był to zwyczajny deszcz: woda, która nagle lunęła z nieba, sprawiała wrażenie w jakiś sposób podświetlonej, w powietrzu czuć było przedziwną atmosferę. Coś się szykowało, coś poważnego i z całą pewnością niosącego zagrożenie. Mieszkająca z mężem w małym, górskim miasteczko Molly Sloan poczuła to wyraźnie. Z czasem okazuje się, że jest ona niezwykle wyczulona na sygnały niedostrzegalne dla innych ludzi - ale jest to tylko nieco bardziej rozwinięta intuicja; Molly jest tak zwyczajna, jak tylko może być nie do końca spełniona pisarka - i być może to sprawia, że ona i Neil jako jedni z niewielu nie stają się biernymi uczestnikami apokalipsy. Z początku tylko obserwują świat, który dobrze znali i który teraz stacza się ku zagładzie, a potem podejmują działania. Mają do wykonania ważne zadanie, którego znaczenia przez długi czas nie są w stanie pojąć.



Muszę przyznać, że mój gust czytelniczy kieruje się bardziej w stronę fantasy niż science fiction, więc do wszelkich wizji inwazji Obcych na Ziemię podchodzę ze zniecierpliwieniem lub lekką kpiną. Koontz szybko odsłania przed czytelnikiem właśnie ten zamysł, musiałam się więc z tym pogodzić. Przyszło mi to o tyle łatwo, że autor, jak na pisarza horrorów przystało, nie pokazuje wszystkich kart od razu. Dawkuje wyjaśnienia ostrożnie, podlewa je zaś ogromną porcją napięcia. To sprawia, że choćby wizja kolonii białych grzybów maszerująca chodnikiem na owadzich odnóżach wywoływała grymas lekkiego zniesmaczenia, to czytelnik i tak obróci stronę, kierowany przemożną potrzebą poznania dalszych losów nie tylko dwójki bohaterów, ale i całej Ziemi.



W tej książce znajduje się wszystko, czego nie powinno brakować w żadnej szanującej się wizji apokalipsy. Jest więc strach przed nieznanym, przeradzający się z czasem w przerażenie, gdy kształty w ciemności zaczynają być coraz wyraźniejsze. Jest chaos wywołany sytuacją, która według racjonalistów i naukowców nie powinna mieć miejsca. Jest apatia tych, którzy już się poddali, jest desperacja innych, którzy zdecydowali się walczyć, chociaż nie wiedzą nawet, do kogo lub do czego będą zmuszeni strzelać. Są pytania bez odpowiedzi. Są niewinni, których należy chronić, ale mało kto ma na to odwagę. I są wreszcie właśnie ci nieliczni ludzie, którzy uznali ochronę niewinnych jako najważniejszy, być może ostatni w ich życiu cel.



Wszystko pięknie - ale przez całą lekturę przewijają się irytujące zgrzyty. Najważniejszym mankamentem jest budowa postaci. Mieszkańcy miasta są ledwie statystami; widać to aż nazbyt wyraźnie. Molly i Neil zaś to nieskalani przerażeniem, kochający się małżonkowie. Anioły niemalże. Ich brawurowa odwaga jest wręcz nienaturalna, a wyciągane przez nich wnioski i rzucane myśli nasuwają podejrzenie, że jakaś ręka wciska im siłą na usta wiedzę, której nie powinni mieć. Pisarka i były ksiądz szastają informacjami dostępnymi teologom, biologom, znawcom literatury, geologom, przedszkolankom i kosmonautom. Czasem zachowują się jak roboty najnowszej generacji - ich słowa i emocje są groteskowo sztuczne i przewidywalne. Wrażenie to podsyca jeszcze patetyczny i stanowczo zbyt silnie zmetaforyzowany styl, jakim raczy na Koontz. Autor chwieje się między pseudo-filozoficznymi dywagacjami, które rozbijają cały klimat, a umiejętnym budowaniem atmosfery grozy jak podpity linoskoczek.



Drugim problemem są elementy, które jednak nasuwają skojarzenie z horrorami klasy B. Na drodze dzielnych bohaterów stają stwory jakby żywcem wycięte z filmów grozy lat siedemdziesiątych: zombie ścigają się z gigantycznymi robalami, tuż za nimi biegnie żądny mordu humanoidalny Obcy, a gdzieś w tle pełznie jeszcze kosmiczna grzybnia. A nad głową oczywiście bezszelestnie przemyka statek-matka. Jakkolwiek na ostatnich stronach powieści przynajmniej niektóre te zgrzyty okazują się w pełni usprawiedliwione, tak wcześniej nieustannie drażnią. Już lepszy byłby sam deszcz i tajemnicze, niewidzialne istoty, naprawdę. Bez mieszania stylów i konwencji, bez gatunkowego bałaganu.



Mam mieszane uczucia co do "Apokalipsy". Z jednej strony świetnie budowany klimat, z drugiej depczące ten klimat kiczowate i oklepane rozwiązania. Z jednej wieczna niepewność, z drugiej irytująco odporni na nią bohaterowie. Całości dopełnia wyjaśnienie całej zagadki: niby jednoznaczne, ale jednak nie do końca, a na dodatek wywołujące na twarzy czytelnika uniesienie brwi i pytanie: "I tylko o to chodziło...?". Panu Koontzowi po raz kolejny udało się wymieszać kilka składników, z czego jedne były najwyższej próby, a inne... chyba mocno zleżałe. Całość smakuje jak porządne danie w barze mlecznym. Jest zadziwiająco dobrze, ale, cóż, liczyliśmy na więcej i lepiej, przez co czujemy lekki zawód i niedosyt. Drogi autorze - u czytelnika takie uczucie po lekturze nie jest najlepszym znakiem...

"Apokalipsa", Dean Koontz
Data: 6 lutego 2011
Ocena: 6/10

środa, 13 lipca 2011

Wakacyjne pisanie i pisania wysyłanie

Dzisiejszy (lub „w tym miesiącu”, co bardziej będzie odpowiadało prawdzie) felieton poświęcony pisaniu, ale bez pompatycznego, mentorskiego tonu, którym przybieram przy Profesjonalnej Amatorszczyźnie. Zamiast tego trochę prywatnych, typowo wakacyjny przemyśleń.

Nocne pisanie
Dwa miesiące laby to idealny czas na szybsze i lepsze pisanie. Czemu szybsze? Temu, że mam nie tyle więcej wolnego czasu, co raczej dysponuję nim w odpowiednich godzinach. Niestety, przyzwyczaiłam mózg i wyobraźnię do tego, że najbardziej potrzebuję ich po godzinie dwudziestej pierwszej. Jak na genialne rozwiązanie przystało, ma to swoje plusy i minusy.
Niewątpliwą zaletą jest fakt, że po północy, gdy rozkręcam się szczególnie mocno, zazwyczaj wszyscy w domu już śpią i nie jestem narażona na niespodziewanych gości w pokoju. Kiedy nad głową wisi mi ryzyko przerwania pracy czymkolwiek, nie jestem w stanie się skupić – wyjątek to moment, w którym pogrążam się w pisaniu na całego i nic do mnie nie dociera, ale to, paradoksalnie, najczęściej zdarza się późnym wieczorem... więc wracamy do punktu wyjścia.
Wadą zaś jest kompletnie rozregulowany wewnętrzny zegar, który bez względu na to, czy mam wolne, czy nie, każe mi zasypiać po czwartej w nocy, a wstawać po trzynastej. W rezultacie w czasie roku szkolnego rano przedstawiam obraz nędzy i rozpaczy, strasząc worami pod oczami i mocno opóźnioną reakcją na wszystkie bodźce zewnętrzne; wieczorem obracam się z boku na bok przez kilka godzin, a gdy wreszcie zasypiam, rozemocjonowana wyobraźnia serwuje mi najdziwniejsze sny, co bywa tyleż inspirujące, co frustrujące.

Ależ ta klawiatura leeekka
Nietrudno się domyślić, że większa prędkość pisania wcale nie oznacza, że tekst będzie lepszy; raczej przeciwnie. W moim przypadku kluczowy jest fakt, że w wakacje w większości przypadków mam – uwaga! - ŚWIĘTY SPOKÓJ. Rozumiem przez to między innymi przyjemne uczucie, że nie muszę się niczego uczyć na następny dzień, nie grozi mi również przymusowe podziwianie ludzkiej głupoty we wszelkich jej przejawach. Nawet sobie nie wyobrażacie, ile zgrzytania zębami może wywołać coś tak zwyczajnego jak rok szkolny. Rzecz jasna nie zwalnia mnie to z borykania się rozmaitymi kłopotami natury „domowej”, ale cóż, nikt nie mówił, że życie jest proste, łatwe i przyjemne.
W każdym razie mój dość toporny jeśli chodzi o ilość przyjmowanych danych mózg może się nieco rozluźnić i poświęcić uwagę jednej, góra dwóm aktualnie opracowywanym historiom. Robotą dzieli się z wyobraźnią. Umysł intensywnie działa, gdy do klawiatury mi daleko; wtedy właśnie ni z tego, ni z owego przychodzą mi na myśl rozmaite rozwiązania fabularne. Wyobraźnia bierze w tym raczej widmowy udział, a odpala się wraz z otworzeniem notesu czy odpowiedniego dokumentu na komputerze. Wówczas ona przejmuje pałeczkę; piszę na podstawie obrazów i tego, co wcześniej podrzucił mi mózg, a dopiero następnego dnia weryfikuję, czy aby wszystko jest jak należy, jeśli chodzi o podstawy logiki i języka polskiego.
Całkiem wygodne rozwiązanie, szczególnie w wakacje, gdy spisuje się idealnie, a wraz z jeszcze jednym czynnikiem sprawia, że pisanie staje się w pewnym momencie... lekkie. Ten czynnik to systematyczność. W czasie roku szkolnego często wypadają dni, w których nie mogę poświęcić nawet godziny na ten czy inny projekt – w wakacje czasu jest aż nadto. Ustalam sobie dzienny pułap słów, który należy przekroczyć, i to robię. Nie muszę chyba zachwalać takiego mocnego postanowienia i trzymania się go jak najściślej? Z drugiej strony „lekko” wcale nie oznacza „łatwo”. Dość trudno mi to wyjaśnić, w każdym razie gdy już złapię rytm, kolejne zdania przychodzą mi bez najmniejszego problemu, a dialogi trzaskam wręcz jeden za drugim i jeszcze się z nich śmieję.

Z czym do ludzi?
Podobnie jak w zeszłym roku, w wakacje zaczynam intensywniej myśleć o szeroko rozumianym wysyłaniu tekstów. Chodzi tu zarówno o krótsze formy, jak i dłuższą. W wolnych chwilach wyobraźnia ochoczo podsuwa mi prywatne scenariusze, a ja skrupulatnie je analizuję.
Powiedzmy, że mam na stanie dwa gotowe projekty: jeden z nich to dość długie, bo ok. trzydziestostronicowe opowiadanie zahaczające o science fiction, drugi zaś to pełnoprawna powieść, ponad sto tysięcy słów, gatunkowo na pograniczu fantastyki socjologicznej i postapokalipsy. Obydwa teksty odleżały swoje (koniecznie!), przeszły około milion poprawek i zostały opite jakieś dziesięć razy. Wspaniale, czuję się tak, jakbym zaraz miała oderwać się od ziemi ze szczęścia. I co teraz?
Dzielenie się tekstami dość swobodnie dzielę na trzy etapy.
Pierwszy to niezobowiązujące blogowanie – w moim przypadku był to trening poprzez pisanie z początku miernego, a teraz nawet w mojej własnej opinii ciekawego i sprawnie napisanego fan fiction. Gatunek to pół biedy, ale że na podstawie anime/mangi, to już trudno przeboleć, bo mimo atutów tekstu trochę wstyd pokazywać go osobom niezaznajomionym z konwencją. No, ale nic; „Cień”, bo o nim tu mowa, dał mi naprawdę wiele. I nadal daje, chociaż nie jestem już do niego tak przywiązana.
Drugi punkt programu wymaga nieco mocniejszych nerwów. Tu w grę wchodzą jedynie teksty oryginalne, a w dodatku solidnie opracowane i poprawione. Opowiadania, fragmenty większej całości, miniaturki, cokolwiek, co prezentuje poziom, który już na blogi średnio pasuje – to wszystko (po uprzednim zażyciu środka uspokajającego) wrzucamy na różnego rodzaju portale i fora literackie. Wbrew pozorom w sieci wcale ich nie brakuje i, co ważniejsze, na większości można spotkać ludzi naprawdę znających się na rzeczy. Prywatnie preferuję Weryfikatorium – teksty oceniane są niezwykle surowo, ale i rzetelnie. To dobre miejsce, by przekonać się, ile tak naprawdę możemy zdziałać słowem pisanym.
Trzeci etap to już hardkor. Pchamy się w niego, gdy jesteśmy stuprocentowo przekonani o wysokiej jakości i sile naszych tekstów. No, ewentualnie możemy mieć po prostu przerośnięte, napakowane sterydami ego; tak też można. W każdym razie tu chodzi o pełnoprawną publikację. Jak powszechnie wiadomo, zaczyna się od opowiadań – wysyła się je na konkursy i do pism związanych z interesującym nas nurtem (a ponieważ mi chodzi po głowie tylko fantastyka, mówię tu głównie o Nowej Fantastyce oraz SFFH). Wysłaliśmy? Zeżarliśmy z nerwów własne paznokcie? Opublikowali? Cudownie – teraz próbujemy powtórzyć tę sztukę kilka razy. O co chodzi? O wyrobienie nazwiska (i udowodnienie sobie, że nie mamy po prostu dzikiego farta, ale to takiego moje indywidualne preferencje). Podpowiadający debiutantom pisarze kładą na tę kwestię spory nacisk. I słusznie; gdy wysyłamy do wydawnictwa pięćset stron naszej genialnej powieści, musimy się liczyć z tym, że wydanie pierwszej książki Jana Kowalskiego z Pcimia Dolnego jest mniej opłacalne od wydania pierwszej książki znanego z opowiadań publikowanych w X i Y Jana Kowalskiego (oczywiście z Pcimia Dolnego; Pcimianie, wybaczcie to niedopatrzenie).
A co ja na to? A ja na to, że póki co prace wrą i pogadamy za rok. Najpierw wypracowywanie pióra, potem wypracowywanie historii, a dopiero później wypracowywanie nazwiska. A w międzyczasie trochę mentorskiego pieprzenia, bo jest takie urocze.
Related Posts Plugin for WordPress, Blogger...