sobota, 21 maja 2011

"Fight Club" Chuck Palahniuk



"A Tyler podchodzi do kuchennego stołu bez koszuli, cały pokryty malinkami, i mówi, ble, ble, ble, ble, ble, poznał wczoraj wieczorem Marlę Singer i poszli razem do łóżka. Słuchając tego, identyfikuję się bez reszty z Woreczkiem Żółciowym Joego. To wszystko moja wina. Czasami robisz coś i zostajesz wyrolowany. Czasami czegoś nie robisz i też zostajesz wyrolowany."

Nie mogę z dumą oznajmić, że nie oglądałam "Podziemnego kręgu", mrocznego thrillera ze świetnymi rolami Edwarda Nortona i Brada Pitta. Ba, nie mogę nawet powiedzieć, że film ten mi się nie podobał, bo podobał się bardzo. Z tego powodu długo zwlekałam z sięgnięciem po książkowy oryginał. Gdy już przemogłam się i zaczęłam czytać, poczułam się... nieco zdezorientowana.

Bliżej nieokreślony Narrator, człowiek na tyle młody, by mieć w sobie młodzieńczą iskrę, a jednocześnie zbyt stary, by obok iskry tliła się też nadzieja na lepsze jutro, jest osobą stąpającą na granicy między frustracją a otępieniem. Wywołuje je beznadzieja obecnego życia bohatera: jego praca, urządzone według katalogu Ikei mieszkanie, otaczająca go rzeczywistość i własne odbicie w lustrze - wszystko to przyprawia Narratora o stan bliski głębokiej depresji. Zamiast niej dręczy go bezsenność. Receptą na to są spotkania grup terapeutycznych o szerokim zakresie usług; zdaje się, że bohaterowi najbardziej do gustu przypada rak jądra oraz czerniak złośliwy. Regularnie otwiera swoje czakry, szuka wewnętrznego dziecka i wypłakuje się w ramiona ludzi, którzy już jedną nogą są po drugiej stronie. I to działa. A przynajmniej do pewnego momentu. Aż do pojawienia się kobiety o imieniu Marla oraz mężczyzny o imieniu Tyler.

Ten sam Tyler na pierwszej stronie powieści pakuje Narratorowi pistolet w usta i zasypuje go przyjacielskimi złotymi myślami. Tyler przeczytał biblię każdego szanującego się anarchisty. Tyler jest skarbnicą zasad właściwego życia. Tyler wie, jak zrobić z człowieka Nikogo, który później staje się Kimś. A jeśli zrobi zrobi to przy pomocy domowej roboty napalmu, to może nawet będzie miał udział w Projekcie Feniks. "Fight Club" zaczyna się mocnym prawym podbródkowym, a potem, zamiast cofnąć się i dać czytelnikowi stanąć na nogi, częstuje go długą serią ciosów w brzuch i nagle zamiera. Ale nie ma przebacz. Tuż za rogiem czeka kolejny wybuch, kolejny dowód na żałosność rzeczywistości, kolejna recepta na koniec świata. Bo tylko to się liczy.

Styl Palahniuka jest niesamowity. Na każdym kroku autor serwuje zdania ociekające ironią i krytycyzmem wobec świata. Czytelnik nie wie, czy ma się śmiać, czy szeroko otwierać oczy ze zdumienia. Akcja jest tak zakręcona, że nieraz można poczuć się naprawdę ogłuszonym. Chaotyczna narracja, gwałtowne przeskoki w czasie i przestrzeni, gonitwa dzikich myśli bohatera i wreszcie te poszarpane, mieszające się ze sobą instrukcje produkcji domowej bomby i doprowadzenia cywilizacji do zagłady. Drogi czytelniku, jeśli chcesz wysadzić w powietrze swoje biuro albo zalać jakiś bankomat waniliowym puddingiem, to wujek Chuck powie ci, jak to zrobić. Przy okazji dowiesz się, że w ten sposób powoli i metodycznie możesz wprowadzić do rzeczywistości prawdziwy Chaos.

Daleko mi do zostania anarchistką, ale słowo daję, Tyler jest w stanie przekonać, że to naprawdę najlepsze wyjście z całego tego bajzlu. Praca, której nienawidzimy i produkty, których nie potrzebujemy. Rzeczy, które posiadają nas samych. Nie jesteśmy jedynymi w swoim rodzaju płatkami śniegu. Nie wierzysz w to? Przeczytaj "Fight Club"; uwierzysz. Tyler mówi mi, że jestem jedynie kosmiczną małpą w trybach Projektu Feniks, a ja przez chwilę w to wierzę. Patrzę na świat wokół i naprawdę w to wierzę.

"Fight Club", Chuck Palahniuk
Data: 13 stycznia 2011
Ocena: 9/10

PS: edytowanie tekstu w Bloggerze to dla mnie gorsza przeprawa niż walka z Onetem.

sobota, 14 maja 2011

"Misery" Stephen King


Zaczynamy recenzyjne szaleństwo. Amatorskie recki są w moim wykonaniu zjawiskiem raczej rzadkim, ale z pewnością częstszym niż felietony i przyjemniejszym niż teksty o pisaniu.

* * *

Starsze książki Stephena Kinga różnią się od tych ostatnich ("Ręka Mistrza", "Pod kopułą") jednym istotnym szczegółem.

Te starsze są szalone.


Gdy zabrałam się za "Misery", posiadałam ją tylko w postaci e-booka. Jako że mam się za sprytną dziecinę, zrzuciłam ją sobie na komórkę i przeczytałam jedną trzecią z ekraniku o wymiarach trzy na cztery centymetry. W nocy. To nie było mądre z mojej strony. Porzuciłam ją na rzecz innych książek, które mniej zryją mi psychikę i w których scena palenia kilkuset zapisanych kartek nie wywoła u mnie drżenia rąk czy zimnego potu na czole. Gdy ponownie sięgnęłam po "Misery", miałam niewątpliwie słuszne złe przeczucia.


Historii nie trzeba przedstawiać. Wystarczy powiedzieć, że Paul Sheldon, autor serii popularnych romansideł o Misery, miał już szczerze dość tej nudnej baby i z radością uśmiercił ją w ostatniej powieści z cyklu, po czym zabrał się za powieść dla dużych, niegrzecznych chłopców. Plany te pokrzyżował wypadek samochodowy, w wyniku którego jego nogi zostały zmiażdżone (powiedzieć "połamane" to za mało). Każdemu mogło się to zdarzyć, nic niezwykłego, bywa. Tyle że Paul budzi się nie w szpitalu, lecz w domu Annie Wilkes. I w tym momencie zaczyna się zabawa.


King uwielbia obsadzać w roli głównych bohaterów swoich powieści pisarzy z małym zastojem twórczym. Tym razem pokusił się o przelanie swoich rozważań dotyczących pisania w myśli Paula. Przez część książki obserwujemy zmagania Sheldona z maszyną do pisania, z Misery i z jego własną wyobraźnią. Powiem szczerze - większość czytelników w pewnym momencie może poczuć się znudzona, ale mnie opisy wypełniania "dziury" w papierze pochłonęły bez reszty. Może dlatego, że sama piszę, a może nie.


Drugim i ważniejszym problemem Paula jest Annie. Annie to wykwalifikowana pielęgniarka. Jej ulubionymi środkami niesienia pomocy chorym są uzależniające lekarstwa, siekiera, nóż elektryczny i wiadro z mydlinami. Kosiarka rozmiarów małego traktora też bywa całkiem pomocna. Warto wspomnieć jeszcze jedno: Annie jest szalona.


I właśnie szaleństwo Annie Wilkes czyni "Misery" powieścią genialną. Nie jestem w stanie nawet się domyślać, jak King wpadł na coś takiego. Za każdym razem, gdy ona wchodziła do pokoju, bałam się razem z Paulem. Razem z Paulem czekałam na to, aż Annie się wyłączy albo wybuchnie wściekłością. Razem z Paulem powtarzałam w myślach "Proszę, Annie, proszę, Afryka, proszę proszę bogini Afryka proszę proszę proszę...".


Czytając ostatnich kilkanaście stron nie byłam pewna, co się właściwie dzieje. Czy to, co widzi Paul, naprawdę istnieje, czy tylko mu się wydaje? Ale przecież Paul oszalał. Boi się. Chce swoich prochów. To sen. Obłęd. Paranoja.


Polecam "Misery" każdemu, kto uważa, że żadna książka go nie przerazi. Może i nie przestraszy się wykutej z kamienia bogini, ale z pewnością poczuje lekki niepokój, gdy za którymś razem Annie wejdzie do pokoju i na jej ustach nie będzie matczynego uśmiechu...

"Misery", Stephen King
Data:
9 lipca 2010
Ocena: 9/10
Related Posts Plugin for WordPress, Blogger...