środa, 31 sierpnia 2011

Wakacyjne podsumowanie

Tym razem krótko i rzeczowo, ponieważ mam nadzieję się wyspać. Lub przynajmniej położyć się o takiej porze, by w teorii było to możliwe.


Dwa łyki statystyki

Napisanych stron (w przybliżeniu): 90

Napisanych słów (również): 29 217

Uznaję to za dość marny wynik, szczególnie że rozłożył się on między pięć różnych prac, z których jedna jest prywatna, jedna jest gigantyczna, jedna internetowa i dwie niedokończone. Pośród tych liczb „Butelka” zgarnęła najwięcej. Zgodnie z zamierzeniami poświęciłam jej najwięcej uwagi, co wyrażają także ogromne ilości rozmaitych notatek. Na drugie miejsce dość niespodziewanie wskoczył „Cień” - trudno powiedzieć, czemu tak się stało, ale myślę, że czytelnikom wyjdzie to na dobre.

Jeśli chodzi o czytanie, łyknęłam 19 tytułów. Była to głównie fantastyka (o dziwo, kilka pozycji rodzimych!), a także przypadkowe książki w stylu powieści A. Chrisite czy A. MacLeana. Trzy powieści utrzymane były w mocnym, postapokaliptycznym klimacie, dwa tomiszcza to zbiory opowiadań, które czytam niezwykle rzadko. Ciekawostką jest również to, że poznawałam głównie nowych autorów, a tych dobrze mi znanych ograniczyłam do pojedynczych pozycji (King, Pratchett, Card, Kossakowska). Nie wątpię, że wyszło mi to na zdrowie. Z drugiej strony najlepszym tytułem, z którym zapoznałam się w wakacje, jest „Kosiarz” autorstwa właśnie Terry'ego Pratchetta. Polecam!


Coś o następnych dziesięciu miesiącach

Wytaczam wojnę wszystkiemu, co z premedytacją działa mi nerwy.

Jak zawsze mam zamiar stopniowo zwiększać tempo i jakość pisania.

Książkowo nie mam konkretnych planów, jednak z całą pewnością będzie sporo fantastyki z przewagą s-f oraz pozycji uznawanych za kultowe. Mniej więcej.

Do końca tego roku nie bawię się raczej w wysyłanie tekstów. Co innego później Później szalejemy. Postaram się położyć nacisk na opowiadania. Kiedyś trzeba, nie?

Jeśli chodzi o szkołę, chyba trochę wyluzuję, jeśli chodzi o przedmioty jako takie. Nie mam zamiaru, oczywiście, uznać, że do matury i tak jestem przygotowana, ale bądź co bądź nikogo nie obchodzą oceny na świadectwie. A historię i polski rozszerzone uznaję za tegoroczne punkty honoru.


Wakacje wykształciły we mnie bowiem nie tylko bezsenność i zapał do kognitywistyki, ale także zalążek nastawienia zwanego „mamichwdupizmem”. Proszę nie mylić z pokrewną chorobą o podobnej nazwie, ale bardziej szczeniackich podstawach.


Do następnego. Może w przyszłym tygodniu napiszę coś mądrzejszego.

wtorek, 16 sierpnia 2011

"Gra Endera" Orson S. Card

Był żołnierzem i gdyby ktoś go zapytał, kim chce zostać, kiedy dorośnie,

nie wiedziałby, o co chodzi


Science fiction. Pierwsze skojarzenie osoby mniej lub bardziej nieświadomie unikającej tego gatunku? Miliony nazw planet, systemów i galaktyk. Wynalazki opisane w sposób bardziej kosmiczny od samego miejsca akcji, które, nawiasem mówiąc, jest nie do ogarnięcia. Lasery, komandorzy, najwymyślniejsze obce rasy, ludzie z często zerowymi problemami egzystencjalnymi, ponieważ znaczące zwiększenie się Świata zajmuje całą ich uwagę. Marines, wahadłowce, krążowniki, roboty, komputery, hologramy, technika, o rany, królestwo za konia.


Po „Grę Endera” sięgnęłam z dwóch powodów. Po pierwsze, warto przełamywać przyzwyczajenia, poszerzać horyzonty, dbać o elastyczność myślenia. Ani rusz bez próbowania różnych potraw. Po drugie, zawsze fascynowały mnie literackie wizje dzieci nieco odbiegających od standardów. Motyw dzieci z krwią na rękach mam już za sobą, teraz nadszedł czas na dzieci genialne. Mogłoby się wydawać, że to popularny motyw, ale czy ktoś zrealizował go kiedyś naprawdę idealnie? W tym tygodniu dowiedziałam się, że odpowiedź brzmi: tak. Tą osobą jest Orson Scott Card.


Ender Wiggin, lat sześć, ma ocalić ludzkość przed zagładą jako dowódca floty. Odkryto w nim geniusz wojskowy, ale ponieważ czas nagli, a już jakiś czas temu przekonano się, że potencjał dziecięcego umysłu należy wykorzystać jak najszybciej, chłopiec musi w trybie przyspieszonym uzyskać wiedzę i umiejętności, które wpaja się przez co najmniej dziesięć lat szkolenia. Nie brzmi to zbyt zaskakująco, nieprawdaż? Wszystko dlatego, że w tej książce liczy się nie los dwóch stojących naprzeciw siebie cywilizacji, ale człowiek, w którego ręka spoczywa ich przyszłość.


Jedno trzeba zaznaczyć jasno i wyraźnie: nie jest to historia o strzelających do siebie komandosach, o epickich bitwach w przestrzeni kosmicznej ani nawet o eksploracji kosmosu. Nic z tych rzeczy. „Gra Endera” to opowieść o chłopcu, którego wyrwano z dzieciństwa, zanim zdał sobie sprawę z tego, czym ono jest. Obserwujemy, jak rośnie, wiemy jednak, że nie dorasta; już w chwili, gdy czytelnik poznaje Endera, widzi, że jest on bardziej niż dojrzały. Inteligencja i analityczny umysł są jego błogosławieństwem i przekleństwem jednocześnie. Jest zbyt bystry, by sprzeciwić się narzuconemu odgórnie obowiązkowi, myśli zbyt dużo, by nie dostrzec, jak wiele od niego zależy, jaki obowiązek spoczywa na jego barkach.


Trudno powiedzieć, na czym polega magia „Gry Endera”. Mogę ostrożnie obstawiać, że chodzi właśnie o głównego bohatera. Z jednej strony podziwiamy jego zdolności, tempo, w jakim się uczy i pomysły, na które wpada w ułamku sekundy. Z drugiej... widzimy, że wszystko to dzieje się wbrew niemu. Ender dociera na szczyt, ponieważ dorośli łamią go raz po raz – i robią to w taki sposób, że inteligencja chłopca, jego najsilniejsza broń, zwraca się przeciw niemu. Cieszymy się wraz z Enderem po zwycięstwie, tęsknimy razem z nim za ciepłym uściskiem przyjaznej dłoni, walczymy o uznanie, a potem obserwujemy jego stratę mimo zwycięstwa, otrzymujemy coś i po chwili jest nam to zabierane... Tak wygląda życie Endera. Czytelnik mu nie współczuje; on cierpi razem z bohaterem. Jednocześnie wie doskonale, że niszczą go w imię wyższego celu, w imię przetrwania. A gdy dochodzi do ostatecznego starcia... choćby tylko dla niego warto przeczytać „Grę...”. Uczucie głębokiego osłupienia gwarantowane.


Card opisał młodość Endera językiem prostym, pozbawionym wymyślnych językowych fajerwerków, a mimo to przedstawił świat i bohatera w sposób całkowicie zrozumiały, jasny, a przede wszystkim wciągający. Mimo niewielkiej objętości powieść zawiera mnóstwo wątków i smaczków, które łykamy błyskawicznie. Szkolenie w Szkole Bojowej czyta się na jednym wdechu, Szkołę Dowodzenia na drugim. Postacie otaczające Endera ustępują mu tylko dlatego, że to wokół niego skupia się historia, ale to nie przeszkadza w polubieniu Groszka oraz reszty genialnych dzieci czy też znienawidzenia Graffa wraz z całą armią dorosłych, którzy zdają się być nastawieni przeciwko Enderowi, „bo tak trzeba”.


Z każdą kolejną stroną czujemy coraz większy żal i przerażenie; nie tylko dlatego, że Ender nieuchronnie zbliża się na równi do zwycięstwa nad robalami, jak i do przegranej z samym sobą, ale też dlatego, że do końca lektury zostało tylko sto pięćdziesąt... sto... trzydzieści... dziesięć stron. To jedna z tych osobliwych książek, po których skończeniu czuje się niesamowitą pustkę, ma się ochotę rzucić wszystko i zacząć czytać od nowa, równocześnie jednak trudno określić, dlaczego tak się dzieje.


Odkładam „Grę Endera” na półkę z mieszaniną zachwytu i głębokiego smutku, ponieważ mam wrażenie, że właśnie przeczytałam najlepszą książkę od dłuższego czasu i nieprędko coś wywoła u mnie podobny stan. Myślę, że mój umysł jeszcze czas będzie znajdował się w nullo – stanie całkowitej nieważkości.





"Gra Endera", Orson Scott Card

Data: 8.04.2011

Ocena: 9/10
Related Posts Plugin for WordPress, Blogger...