Część siódma
Krzysiek
Trzmiel oczywiście się zmienił – i miał spojrzenie człowieka
przeżutego i wyplutego przez los – ale dało się w nim rozpoznać
dwunastoletniego Einsteina. Benedykt natomiast stał się innym
człowiekiem. Zniknął pucołowaty chłopiec, policzki straciły
różowawy odcień, kiedyś smętnie zwieszone, jakby za długie ręce
teraz krzyżowały się na piersi, tworząc z pewnym siebie uśmiechem
obraz, który od razu zbił Gabrielę z topu. Benek? Pewny siebie?
Miało
to jednak sens, bo za plecami Benedykta wznosiła się bryła
największego domu w okolicy. Gab z pewnością nie użyłaby do jego
opisu słowa „willa” – zbyt dużo czasu spędziła, kręcąc
się po Konstancinie podczas opracowywania jednego z reportaży –
ale budynek bez wątpienia musiał dodawać jego właścicielowi
jakiegoś rodzaju pewności.
–
Imponujące – powiedziała po prostu, gdy wstępne uprzejmości,
zdecydowanie swobodniejsze niż w barze „Na Skraju Ogrodu”, mieli
już za sobą.
Benek
skinął głową z uśmiechem.
–
Nie jest idealnie, szczególnie w ogrodzie przydałoby się jeszcze
sporo pracy – odrzekł, choć w jego oczach zabłyszczała duma.
Jeśli
ma na myśli dosadzenie roślin, to lada moment w tej dżungli będzie
się można zgubić, pomyślała Gab, patrząc ponad ramieniem
Benedykta na morze zieleni. Skojarzenie przyszło od razu, tak
szybko, jakby wiązało się ze wspomnieniem z wczoraj, a nie sprzed
10 lat: obdrapany, opuszczony dom Ślepego, wciśnięty między
mokradła i duszny, ciemny las. Jeszcze do niedawna prawie o tym
wszystkim nie myślała; teraz własna pamięć wręcz ją dręczyła.
Zamiast obrazów z całkiem przecież szczęśliwego dzieciństwa,
parunastu lat spędzonych w Otrębusach, Brwinowie, Kaniach,
Podkowie, nagle zaczął ją prześladować obraz tego jednego,
jedynego dnia.
Benedykt
musiał zobaczyć, że twarz Gab nieznacznie pociemniała, bo położył
jej rękę na ramieniu i skierował wąskim chodnikiem pośród
krzewów ku wejściu do domu. Jako chłopiec w życiu nie wykonałby
takiego gestu; z pewnością nie wiedział, jaka myśl sprawiła, że
koleżanka z dzieciństwa nagle spochmurniała, ale bezbłędnie
wyczuł, co powinien zrobić.
–
Usiądziemy w środku, pod klimatyzacją, w tym upale trudno
wytrzymać – powiedział, jednocześnie wykonując dłonią gest,
który Gabrieli wydał się ukradkowym zapewnieniem, że cokolwiek ją
zasmuciło, teraz należy udać, że wcale tego nie było.
Czy
właśnie dzięki temu z pucołowatego niezdary stał się
człowiekiem, do którego najwyraźniej aż samo przykleja się słowo
„sukces”? Bo nauczył się udawać, że czegoś nie zauważa, że
coś się nie zdarzyło?
Wnętrze
domu Benedykta było nieco mniej imponujące, wiązało się to
jednak z tym, że właściciel wyraźnie uparł się, by przestronne,
nieco ciemne wnętrze urządzić zgodnie z aktualną modą na kanty,
biel, minimalizm i tworzywo sztuczne. Nie współgrało to za dobrze
z otwartą przestrzenią, która zapełniała niemal cały parter.
Gabriela starała się nie sprawiać wrażenia, jakby rozglądając
się oceniała dom przyjaciela, jednak na widok sztucznych owoców w
koszu z syntetycznej czarnej wikliny i ogrodowych fotelów z tego
samego materiału na środku pokoju dziennego mimowolnie uniosła
brwi. Może i Benedykt postawił sobie wspaniały dom, ale urządził
go fatalnie, gorzej nawet od ogrodu.
Usiedli
przy stoliku kawowym koło przeszklonego wyjścia na taras. Gab
musiała przesunąć się na sam skraj ascetycznie twardej kanapy, by
klimatyzacja nie dmuchała jej lodowatym powietrzem prosto w twarz.
–
Krzysiek ostrzegł mnie, że jeśli ty nie będziesz chciał ze mną
rozmawiać o Arturze, to nikt nie zechce – powiedziała bez
ogródek.
Benedykt
zrobił zdziwioną minę. Gabriela widywała lepsze popisy aktorskie.
–
Dlaczego miałbym nie chcieć z tobą rozmawiać? – Sięgnął na
dolną półkę pod blatem z ciemnego szkła i wyciągnął
pojemniczek z bakaliami. Gab miała ochotę zapytać, czy zawsze je
trzyma w tym kąciku dla gości, czy przesypał je z foliowego
opakowania do plastikowego pudełeczka specjalnie dla niej. – Nigdy
nie zrozumiem tej Krzyśkowej niechęci do tego, co działo się
kiedyś. Zupełnie jakby została mu jakaś trauma.
–
Może została.
Wzruszył
ramionami.
–
Tak czy inaczej, jest jedna ważna rzecz, o której musisz wiedzieć,
zanim w ogóle zaczniesz rozpytywać w okolicy o Artura Korzewskiego.
Nie rób takiej miny, widzę, że właśnie to chcesz robić, wiem
przecież, jaki jest twój zawód.
–
Dlaczego mam wrażenie, że wszyscy dużo tu o mnie wiedzą, chociaż
byłam na drugim krańcu Polski? – westchnęła Gab, wyłuskując
suszoną żurawinę spod warstwy rodzynek.
–
Bo tak właśnie jest. Nic na to nie poradzisz.
–
Teraz już nie – przyznała. – Co to za ważna rzecz?
–
Pamiętasz, gdzie stał dom Ślepego?
–
Oczywiście. – Wątpiła, by po tylu latach zdołała tam dotrzeć
przez las, ale istniała przecież jeszcze bardziej cywilizowana
droga szutrowa, kończąca się tuż przy zarośniętym jeziorku.
–
No to teraz już nie stoi.
Gabriela
zamrugała.
–
Co przez to rozumiesz?
–
Już wtedy stał na prywatnym terenie. Właściciel rozebrał budynek
do fundamentów. Właściwie to zrównał go z ziemią. Zasypał
nawet staw. Teraz w tamtym miejscu jest jakiś magazyn czy coś
takiego, cały teren jest ogrodzony, wliczając w to niemały kawałek
lasu.
–
Dlaczego to takie ważne? – Gab wiedziała dlaczego, pytanie
jednak, czy Benedykt również był tego świadomy.
Kolejny
teatralny uśmiech zdziwienia.
–
Myślałem, że to cię zainteresuje. Jesteś dziennikarką śledczą.
Wykręca
się, pomyślała. W takim razie jeśli on nie czuje potrzeby być z
nią szczerym, ona może bez wyrzutów sumienia odpowiedzieć tym
samym.
–
Byłam – poprawiła. – Czyli nie ma sensu, żebym tam szła?
–
Najmniejszego. Nawet cię nie wpuszczą.
–
Kto jest właścicielem tego terenu?
–
Jakaś lokalna firma, coś związanego z metalurgią. O ile dobrze mi
wiadomo, jej prezes nawet nie jest stąd.
Pokiwała
głową. Nic, co mogłoby ją specjalnie zaskoczyć, a jednocześnie
zupełnie nowa informacja. Gdy znika dziecko, sprawa jest przykra.
Gdy znika dziecko, a niedługo potem miejsce zniknięcia jakaś firma
odgradza płotem, sprawa jest podejrzana.
–
Opowiedz mi coś więcej o tym, co się tu ostatnio działo –
poprosiła, rozsiadłszy się wygodniej na niewygodnej kanapie
Benedykta.