niedziela, 4 grudnia 2016

"Król Lata" - część siódma

Część siódma

     Krzysiek Trzmiel oczywiście się zmienił – i miał spojrzenie człowieka przeżutego i wyplutego przez los – ale dało się w nim rozpoznać dwunastoletniego Einsteina. Benedykt natomiast stał się innym człowiekiem. Zniknął pucołowaty chłopiec, policzki straciły różowawy odcień, kiedyś smętnie zwieszone, jakby za długie ręce teraz krzyżowały się na piersi, tworząc z pewnym siebie uśmiechem obraz, który od razu zbił Gabrielę z topu. Benek? Pewny siebie?
     Miało to jednak sens, bo za plecami Benedykta wznosiła się bryła największego domu w okolicy. Gab z pewnością nie użyłaby do jego opisu słowa „willa” – zbyt dużo czasu spędziła, kręcąc się po Konstancinie podczas opracowywania jednego z reportaży – ale budynek bez wątpienia musiał dodawać jego właścicielowi jakiegoś rodzaju pewności.
     – Imponujące – powiedziała po prostu, gdy wstępne uprzejmości, zdecydowanie swobodniejsze niż w barze „Na Skraju Ogrodu”, mieli już za sobą.
     Benek skinął głową z uśmiechem.
     – Nie jest idealnie, szczególnie w ogrodzie przydałoby się jeszcze sporo pracy – odrzekł, choć w jego oczach zabłyszczała duma.
     Jeśli ma na myśli dosadzenie roślin, to lada moment w tej dżungli będzie się można zgubić, pomyślała Gab, patrząc ponad ramieniem Benedykta na morze zieleni. Skojarzenie przyszło od razu, tak szybko, jakby wiązało się ze wspomnieniem z wczoraj, a nie sprzed 10 lat: obdrapany, opuszczony dom Ślepego, wciśnięty między mokradła i duszny, ciemny las. Jeszcze do niedawna prawie o tym wszystkim nie myślała; teraz własna pamięć wręcz ją dręczyła. Zamiast obrazów z całkiem przecież szczęśliwego dzieciństwa, parunastu lat spędzonych w Otrębusach, Brwinowie, Kaniach, Podkowie, nagle zaczął ją prześladować obraz tego jednego, jedynego dnia.
     Benedykt musiał zobaczyć, że twarz Gab nieznacznie pociemniała, bo położył jej rękę na ramieniu i skierował wąskim chodnikiem pośród krzewów ku wejściu do domu. Jako chłopiec w życiu nie wykonałby takiego gestu; z pewnością nie wiedział, jaka myśl sprawiła, że koleżanka z dzieciństwa nagle spochmurniała, ale bezbłędnie wyczuł, co powinien zrobić.
     – Usiądziemy w środku, pod klimatyzacją, w tym upale trudno wytrzymać – powiedział, jednocześnie wykonując dłonią gest, który Gabrieli wydał się ukradkowym zapewnieniem, że cokolwiek ją zasmuciło, teraz należy udać, że wcale tego nie było.
     Czy właśnie dzięki temu z pucołowatego niezdary stał się człowiekiem, do którego najwyraźniej aż samo przykleja się słowo „sukces”? Bo nauczył się udawać, że czegoś nie zauważa, że coś się nie zdarzyło?
     Wnętrze domu Benedykta było nieco mniej imponujące, wiązało się to jednak z tym, że właściciel wyraźnie uparł się, by przestronne, nieco ciemne wnętrze urządzić zgodnie z aktualną modą na kanty, biel, minimalizm i tworzywo sztuczne. Nie współgrało to za dobrze z otwartą przestrzenią, która zapełniała niemal cały parter. Gabriela starała się nie sprawiać wrażenia, jakby rozglądając się oceniała dom przyjaciela, jednak na widok sztucznych owoców w koszu z syntetycznej czarnej wikliny i ogrodowych fotelów z tego samego materiału na środku pokoju dziennego mimowolnie uniosła brwi. Może i Benedykt postawił sobie wspaniały dom, ale urządził go fatalnie, gorzej nawet od ogrodu.
     Usiedli przy stoliku kawowym koło przeszklonego wyjścia na taras. Gab musiała przesunąć się na sam skraj ascetycznie twardej kanapy, by klimatyzacja nie dmuchała jej lodowatym powietrzem prosto w twarz.
     – Krzysiek ostrzegł mnie, że jeśli ty nie będziesz chciał ze mną rozmawiać o Arturze, to nikt nie zechce – powiedziała bez ogródek.
     Benedykt zrobił zdziwioną minę. Gabriela widywała lepsze popisy aktorskie.
     – Dlaczego miałbym nie chcieć z tobą rozmawiać? – Sięgnął na dolną półkę pod blatem z ciemnego szkła i wyciągnął pojemniczek z bakaliami. Gab miała ochotę zapytać, czy zawsze je trzyma w tym kąciku dla gości, czy przesypał je z foliowego opakowania do plastikowego pudełeczka specjalnie dla niej. – Nigdy nie zrozumiem tej Krzyśkowej niechęci do tego, co działo się kiedyś. Zupełnie jakby została mu jakaś trauma.
     – Może została.
     Wzruszył ramionami.
     – Tak czy inaczej, jest jedna ważna rzecz, o której musisz wiedzieć, zanim w ogóle zaczniesz rozpytywać w okolicy o Artura Korzewskiego. Nie rób takiej miny, widzę, że właśnie to chcesz robić, wiem przecież, jaki jest twój zawód.
     – Dlaczego mam wrażenie, że wszyscy dużo tu o mnie wiedzą, chociaż byłam na drugim krańcu Polski? – westchnęła Gab, wyłuskując suszoną żurawinę spod warstwy rodzynek.
     – Bo tak właśnie jest. Nic na to nie poradzisz.
     – Teraz już nie – przyznała. – Co to za ważna rzecz?
     – Pamiętasz, gdzie stał dom Ślepego?
     – Oczywiście. – Wątpiła, by po tylu latach zdołała tam dotrzeć przez las, ale istniała przecież jeszcze bardziej cywilizowana droga szutrowa, kończąca się tuż przy zarośniętym jeziorku.
     – No to teraz już nie stoi.
     Gabriela zamrugała.
     – Co przez to rozumiesz?
     – Już wtedy stał na prywatnym terenie. Właściciel rozebrał budynek do fundamentów. Właściwie to zrównał go z ziemią. Zasypał nawet staw. Teraz w tamtym miejscu jest jakiś magazyn czy coś takiego, cały teren jest ogrodzony, wliczając w to niemały kawałek lasu.
     – Dlaczego to takie ważne? – Gab wiedziała dlaczego, pytanie jednak, czy Benedykt również był tego świadomy.
     Kolejny teatralny uśmiech zdziwienia.
     – Myślałem, że to cię zainteresuje. Jesteś dziennikarką śledczą.
     Wykręca się, pomyślała. W takim razie jeśli on nie czuje potrzeby być z nią szczerym, ona może bez wyrzutów sumienia odpowiedzieć tym samym.
     – Byłam – poprawiła. – Czyli nie ma sensu, żebym tam szła?
     – Najmniejszego. Nawet cię nie wpuszczą.
     – Kto jest właścicielem tego terenu?
     – Jakaś lokalna firma, coś związanego z metalurgią. O ile dobrze mi wiadomo, jej prezes nawet nie jest stąd.
     Pokiwała głową. Nic, co mogłoby ją specjalnie zaskoczyć, a jednocześnie zupełnie nowa informacja. Gdy znika dziecko, sprawa jest przykra. Gdy znika dziecko, a niedługo potem miejsce zniknięcia jakaś firma odgradza płotem, sprawa jest podejrzana.

     – Opowiedz mi coś więcej o tym, co się tu ostatnio działo – poprosiła, rozsiadłszy się wygodniej na niewygodnej kanapie Benedykta.

sobota, 30 lipca 2016

"Król lata" - część szósta

Część szósta
           
            Gabrieli Szyller łatwiej od tej pogawędki przy piwie prowadziło się konferencje dla zagranicznych gości, naszpikowane korpomową i okrągłymi, niewiele znaczącymi frazami żywcem wyjętymi z wodolejstwa coachów na szkolenia. Zaczynała się zastanawiać, czy świadczy to o jej rodzinnych stronach, czy może raczej o niej samej, odzwyczajonej od tak prozaicznych czynności jak niezobowiązująca rozmowa w barze.
            Odpowiedź, która przyszła jej do głowy, gdy oglądała swoje odbicie w zakrzywionej ściance szklanki, nie napawała optymizmem.
            – Czyli dowiedziałaś się dopiero teraz – rzekł Einstein, z namysłem kreśląc na stoliku kółka. Wodził za swoim palcem wskazującym wzrokiem, jakby obserwował zawodnika na torze żużlowym.
            – Rozmawiałam z rodzicami, ale oni i tak nie chcieli mi nic powiedzieć – odparła. – Gdyby nie to, że Paluch się wygadał, w ogóle nie miałabym o niczym pojęcia.
            – Może to i lepiej.
            Gab posłała Krzyśkowi wymowne spojrzenie i ponad jego ramieniem zobaczyła, że jeden z klientów baru mruga do niej, a siedzący obok brodacz szturcha kolegę w bok i coś mówi, teatralnie zasłaniając usta dłonią. Potem obaj wybuchnęli śmiechem, który na moment zagłuszył muzykę. Gabriela wróciła do kontemplacji szklanki.
            – Nie zwracaj na nich uwagi – poradził Krzysiek – bo się nie odczepią.
            – Nie przeszkadza im, że tak sobie tu siedzisz i pijesz piwo, zamiast stać za barem?
            – Przeciwnie. Dla stałych klientów, a w zasadzie tylko takich tu mam, zgrywam równego gościa. Jak ktoś będzie chciał coś zamówić, to po prostu podejdzie do lady i machnie na mnie ręką. Jestem barmanem, nie wartownikiem na służbie.
            – I właścicielem. Nigdy bym nie pomyślała, że na starość zajmiesz się prowadzeniem baru – zaśmiała się z lekką krępacją. – To jakiś rodzinny interes?
            Einstein rozłożył ręce na boki.
            – Ani trochę. Sam nie do końca wiem, jak to się stało, że ta buda jest moją własnością. Tyle dobrego, że nie dostałem w pakiecie żadnego kredytu. Nie jest to może żyła złota, ale się nie nudzę.
            – I pewnie poznajesz masą ciekawych ludzi.
            – Można tak powiedzieć. – Spochmurniał. Wyraźnie chciał czymś zająć ręce, wydłubał wykałaczkę z pojemnika na rogu stolika i zaczął ją obracać w palcach. – Słuchaj, Gab, wiem, że cię to nurtuje i widzę, jak krążysz wokół tematu, ale sprawa ze zniknięciem Artura Korzewskiego to dawne dzieje. Słyszałem, że przez jakiś czas byłaś dziennikarzem śledczym. Tu to nie przejdzie. Nikt już nawet nie pamięta, że cokolwiek się stało.
            – Paluch pamięta, jego rodzice na pewno też – zauważyła z przekąsem. – I ty.
            – Pamiętać i rozpamiętywać to nie to samo – żachnął się nagle. – Rozumiem, że możesz mieć wrażenie, że przez twój wyjazd ominęło cię wyjaśnienie całej sprawy. Otóż nie, nic nie zostało wyjaśnione. I nie zostanie, nigdy. Nie ma sensu w tym grzebać. Zresztą nie po to przecież przyjechałaś, prawda? Zjedz z rodzicami obiad, zrób grilla, poodwiedzaj starych znajomych...
            – Jednego z nich nie odwiedzę. – Nawet ją samą zdziwiła gorycz, która wkradła jej się do głosu.
            – Rany boskie, Gab! I co z tego? To było dziesięć lat temu! – Einstein rąbnął dłonią w stół, ale natychmiast się opamiętał. Niemal delikatnie odłożył wykałaczkę i sięgnął do kieszeni na piersi po długopis. – Zapiszę ci adres Benedykta. Nadal tu mieszka, ale przeprowadził się do nowego domu. Sam postawił. Jak zobaczysz tę jego willę, to moja knajpa wyda ci się niczym. – Uniósł na nią wzrok znad pomazanej krzywym pismem serwetki. Sprawiał wrażenie zmęczonego i zniechęconego, chociaż starał się przywołać  uśmiech, który niegdyś prawie nie schodził z jego twarzy. – Ale jeśli on nie będzie chciał z tobą rozmawiać o Arturze, to już nikogo o to nie męcz, dobrze? Nie warto.
            Gabriela ugryzła się w język, zanim przyszła jej do głowy nie do końca uprzejma odpowiedź. Odebrała podaną serwetkę.
            Gdyby ktoś jej kiedyś powiedział, że w jej rodzinnych okolicach, niedaleko Warszawy, ale jednak na uboczu, spotka się z małomiasteczkową ścianą milczenia i odskakiwaniem od przykrych tematów, jakby parzyły, to tylko wzruszyłaby ramionami. To się zdarza, ale przecież nie tutaj, prawd? Są sprawy ciężkie, objęte w jakimś stopniu społecznym tabu albo wręcz toksyczne, których nikt nie chce poruszać i Gab doskonale to rozumiała. Ale zaginięcie chłopca dziesięć lat wcześniej? Co w tym wymaga wykonywania histerycznych uników? Co tak drażni, co wywołuje silne emocje, skoro, jak powiedział Einstein, nagle blady na twarzy, „nie warto”?


            O nie, jest zupełnie inaczej. Einstein, cokolwiek chciał osiągnąć, odniósł odwrotny skutek. Teraz Gabriela wiedziała, że nie znajdzie spokoju, póki nie rozgrzebie dawnych wydarzeń, żeby zobaczyć, co kryje się pod nimi.

wtorek, 14 czerwca 2016

"Król lata" - część piąta



Piąta część noweli (umownie) w odcinkach. Tekst opublikowany również na łamach piątego numeru miesięcznika LINIA, który znajdziesz TUTAJ.


            Część piąta

            Państwo Szyllerowie wyraźnie cierpieli na niedobór córki. Utrzymali Gab w domu jedynie przez godzinę, ciężką i niewygodną dla całej trójki, bo wili się jak piskorze przez cały ten czas, nie pozwalając się rozwinąć dyskusji o zaginionych dzieciach i popsutych dzieciństwach. Mimo to sprawiali wrażenie ożywionych i natchnionych tym specyficznym rodzajem energii, przez długi czas uśpionym rodzicielskim zapałem, którego Gab nawet nie próbowała zrozumieć. Zamiast tego dopiła czwartą herbatkę z miodkiem (rzeczywiście dobrym) i, wyczekawszy na odpowiedni moment pomiędzy matczyną opowieścią o wnukach wujka Zbigniewa a ojcowską tyradą o pracy we własnej firmie, wymknęła się z kuchni. Rzuciła jeszcze głośne: „wrócę późno, nie czekajcie z kolacją”, jakby znowu miała kilkanaście lat, i wyskoczyła na ulicę.
            Dotarła na stację Podkowa Leśna Główna niecałą godzinę później. Spacer był długi, ale niezbyt wyczerpujący. Mogła co prawda podjechać kolejką, ale cóż to by wówczas była za zabawa? Przebyła całą drogę energicznym krokiem kobiety biznesu, który tak bardzo nie pasował do zasypanej igliwiem, na wpół zarośniętej ścieżki biegnącej wzdłuż torów. Podobnie jak w jej rodzinnych Otrębusach, także tutaj ze wszystkich stron wyobraźnię atakowały obrazy sprzed wielu lat. Wspomnienia nakładały się na rzeczywistość i sprawiły, że gdy Gabriela wchodziła do baru „Na Skraju Ogrodu”, czuła się bardzo, bardzo zmęczona.
            Mimo że było słoneczne popołudnie, wewnątrz panował półmrok. Imitujące kandelabry lampy dawały zbyt przytłumione światło, padające na ciemne drewno zbyt wielu stolików oraz zbyt dużej lady barowej. Na ścianach z jednej strony lokalu powieszono pstrokate plakaty, być może ogłoszenia wydarzeń kulturalnych w okolicy, z drugiej – tajemnicze drewniane konstrukcje; Gab domyślała się, że są dzieła tutejszych artystów-być-może-amatorów. Z głośników leniwie sączył się smooth jazz, pasujący do tego wszystkiego jak pięść do nosa. Całość wystroju automatycznie, nie do końca świadomie Gab oceniła jako nachalny kontrast sprzecznych stylów i intencji: trochę nowoczesności, trochę folkloru, nic tylko wcisnąć w kąt szafę grającą, a naprzeciwko symboliczne pianinko do kotleta.
            O rany, myślisz jak jakaś wielkomiejska arogantka albo zadzierająca nosa przyjezdna, skarciła się w myślach, lawirując między stolikami. Niewiele z nich było zajętych, ale rozpostarci na krzesłach klienci w większości mierzyli ponad metr osiemdziesiąt i wyciągali nogi w poprzek przesmyków w archipelagu mebli, Gab gotowa była dać głowę, że celowo. Dotarła do lady z wrażeniem, jakby właśnie odbyła spływ kajakowy Czarną Hańczą w najwęższym i najniespokojniejszym jej odcinku.
            – Dzień dobry – powiedziała do odwróconego plecami barmana. – Szukam Krzysztofa Trzmiela, słyszałam, że jest właścicielem? – Na wszelki wypadek zakończyła pytającą nutą, podejrzewając, że rodzice mogli pomylić nazwiska jej przyjaciół z dzieciństwa, a tym samym i ją wprowadzić w błąd.
            – Ano jest – odparł mężczyzna smętnym głosem konsultanta telefonicznego. – Podać coś?
            Gab przebiegła wzrokiem po barowych półkach. W kącie, niemal całkiem schowany za podwójnym nalewakiem z logiem lokalnego piwa, stał ekspres do kawy. Alleluja! Właśnie tego potrzebowała.
            – Poproszę podwójne espresso.
            Barman nawet na moment nie stracił zainteresowania właśnie polerowaną szklanką. Wykonał ruch, jakby chciał zerknąć na nią przez ramię, ale w ostatniej chwili zdecydował, że jednak nie warto i teatralnie chuchnął na szkło. Gab wywróciła oczami, uświadomiwszy sobie, że według niego zamawiając kawę o siedemnastej w czerwcową sobotę popełniła jakiś rodzaj faux pas.
            – Małe piwo – poprawiła się i po chwili wahania dodała z nadzieją: – z sokiem.
            Kufel – wcale nie mały, ale z czerwoną chmurką syropu malinowego rozchodzącą się przy dnie – huknął o kontuar po niecałych trzydziestu sekundach.
            – Na koszt firmy. Witaj z powrotem, Gab.
            Chwilę zajęło Gabrieli przyjęcie do wiadomości tego, że stoi przed nią postarzały o dziesięć lat Einstein. Głębokie zakola, awangardowa broda, obwiedzione cieniami chronicznego niedosypiania oczy, mały garb na nosie, będący zapewne pamiątką po złamaniu, zaciśnięte wargi ułożone w niemal prostą kreskę grymasu jak u sprzedawcy na zbyt długiej zmianie za ladą. Żaden z elementów nie pasował do tego, jak zapamiętała Krzyśka Trzmiela, ale mimo to twarz bez wątpienia była znajoma. Jednocześnie Gabrielę uderzył jej wyraz; w komplecie z prostym, lecz szczerym „witaj z powrotem” bardziej ucieszyłby ją równie prosty i szczery uśmiech, nie darmowe piwo.
            Uniosła kufel w geście trochę karykaturalnego toastu.
            – Uściskam cię za chwilę – powiedziała i wzięła potężny łyk.
            – Nie ma pośpiechu.

            Gdyby Gab porównała Palucha Korzewskiego, który tak entuzjastycznie ją powitał, do roześmianego pluszowego misia, Krzyśka siłą rozpędu musiałaby określić jako robota z plastiku. Wpatrywał się w nią, zarzuciwszy sobie szmatkę do polerowania na ramię. Ręce założył na piersi, spod mankietu koszuli na jego lewy nadgarstek wypełzał fantazyjny tatuaż. Nie zmienił wyrazu twarzy. Zupełnie jakby wiedział, że sentyment i sympatia nie są najważniejszym powodem, dla którego nie odłożyła spotkania z dawnym przyjacielem na następny dzień, gdy on będzie miał wolne, a jej nie będą przygrywały nerwy. Jakby wiedział, że tak naprawdę nie potrafiła zaczekać ze sprawą zaginięcia Artura; dla nich wszystkich wspomnienia wyciąganego teraz spod grubej warstwy kurzu i celowego zapomnienia, dla niej – gwoździa wbitego nagle w sam środek serca.

poniedziałek, 25 kwietnia 2016

"Król lata" - część czwarta

Czwarta część noweli (umownie) w odcinkach. Tekst opublikowany również na łamach czwartego numeru miesięcznika LINIA, który znajdziesz TUTAJ.

Część czwarta


Każde z nich znało inną wersję lokalnej opowieści, ale wszystkie były wariacją na temat nawiedzonego domu. Arturowi i reszcie historię opowiadali rodzice, którzy słyszeli ją od starszego rodzeństwa, którzy słyszeli ją dziadków, którzy sami już nie pamiętali, kto im ją opowiadał. Człowiek nazywany Ślepym jedynie dopełniał historii, stanowiąc „prawdopodobną” kotwicę rzuconą do morza niesamowitości. W rzeczywistości wszyscy wiedzieli, że ktoś taki nigdy nie istniał. Stałym, magicznym punktem, który zaczarowywał słuchaczy, był sam budynek. Opowieść wbijała się klinem w sam środek letniego przeświadczenia, że wszystko jest możliwe, stawała pomiędzy dziecięcą wiarą a wpojonym rozsądkiem i krzyczała: sprawdź mnie!
Wyrosła na niepewnym gruncie brzoza pochylała się w głębokim ukłonie ku wodzie wciśniętego między zarośla błotnistego stawu, niższymi gałęziami przyginając trzcinę aż do ciemnej tafli, wyższymi tworząc liściasty baldachim. Jedynie znajomość okolicy pozwalała stwierdzić, że po przeciwnej stronie stawu biegnie droga, eksterytorialna piaszczysta serpentyna, której las jeszcze nie pochłonął. Dotarcie do niej przez te wszystkie zarośla nawet z maczetami i grupą Indian-przewodników graniczyłoby z cudem. Brudna szara bryła budynku wyrastała niemal wprost z tego naturalnego bałaganu. Plamy wilgoci wżarły się głęboko w przypominającą papier-mâché elewację. Pozbawione szyb okna w większości zachowały jedynie fragmenty ram, a dawno temu pomalowane zieloną farbą okiennice trzymały się na pojedynczych, do cna zardzewiałych zawiasach, jakby nie do końca wiedząc, czy to już czas, by się urwać. Przez szeroko otwarte drzwi wejściowe z wnętrza ziało zaduchem opuszczonych pokoi.
       To Artur pierwszy wszedł do środka, ale żadne z nich wahało się przed pójściem za nim. Potykając się w półmroku przebyli krótki korytarz i dotarli do nieco widniejszego pomieszczenia. Zatęchłe powietrze, tak gęste, że odruchowo chciało się młócić je ramionami, zaległo na fotelach, sofie, drewnianym stoliku, kredensach i szafkach podsuniętych pod ściany. Tumany kurzu wzbijały się ze skrzypiących klepek na podłodze przy najlżejszym ruchu, wirowały w świetle wpadającym przez okna razem ze skwarem.
        – Czy to – Einstein zatoczył łuk dłonią – wygląda wam na nawiedzony dom?
       Benedykt przepchnął się pomiędzy nimi i z impetem padł na wyściełane przetartym obiciem siedzisko sofy. Chmura pyłu buchnęła na wszystkie strony.
        – Raczej salon, po którym od dawna nikt nie jeździł odkurzaczem – odparł, odciągając kciukiem kołnierz przepoconej koszulki. Czubek jego wędki zachrobotał o sufit, a z piętra coś odchrobotało.
       Artur uniósł głowę tak gwałtownie, że strzeliło mu w karku.
       – Słyszeliście?
       – Niby co?
       Chłopiec popatrzył przenikliwie po twarzach przyjaciół.
       – Nic takiego – machnął ręką.
       Gab miała wrażenie, że parne, ciężkie powietrze osiada im na barkach, przygina do podłogi, nalega, by usiąść i rozkoszować latem właśnie tutaj, w domu Ślepego. Wydawało jej się, że cały budynek pulsuje symfonią trzaśnięć, stuknięć, skrzypnięć, jęków starych przedmiotów i stęknięć jeszcze starszych murów. W brzuchu Gabrieli zawrzało narastające zdenerwowanie.
       – Chodźmy już – chrypnęła. Tyle dźwięków, a ona była pewna, że wśród nich ukrywa się ten jeden, który zapowiada niebezpieczeństwo. Nie potrafiła go jednak odnaleźć aż do chwili, gdy zabrzmiał naprawdę.
       Z piętra dobiegł ich łomot upadającego ciężkiego przedmiotu, potem krótki, ale przenikliwy krzyk i wreszcie seria stuknięć, które nie mogły być niczym innym jak krokami mężczyzny w mocnych butach roboczych – a przynajmniej tak to natychmiast zinterpretowała wyobraźnia Gabrieli i później ten właśnie obraz wracał do niej czasem w koszmarach.
       Wszystko wydarzyło się tak szybko, że z perspektywy czasu Gab powiedziałaby raczej: jednocześnie. Benedykt chciał zerwać się szybciej, niż był w stanie i w rezultacie spadł z kanapy na podłogę, zaraz jednak zerwał się na nogi. Einstein zapiszczał, choć pewnie zamierzał wrzasnąć, i rzucił się wyjścia. Gab zagapiła się na Artura, który znowu wpatrywał się w sufit. Dopiero następny dźwięk ją ocucił. Był to głuchy huk wystrzału. Choć wyraźnie dobiegł z piętra, odbił się od ścian i dudnił w całym budynku przez parę ogłuszających sekund. Gabriela wyciągnęła rękę, by szarpnąć Artura za rękaw, ale jej nogi, nastawione na ucieczkę jeszcze zanim dojrzał do niej umysł, wykonały już automatyczny obrót i poniosły za gramolącym się w ciemnościach korytarza Benedyktem. Półprzytomna z paniki, chwyciła chłopca pod ramię i pociągnęła do drzwi. Wypadli na przesycone letnią wilgocią powietrze i, nie oglądając się ani za siebie, ani na siebie wzajemnie, pobiegli w las.
       Być może Gab powinna zawrócić, może nawet zostać. Nie zrobiła tego i przez długi, długi czas nawet przez moment nie miała z tego powodów wyrzutów sumienia. Aż do chwili, gdy uświadomiła sobie, że wszyscy troje zostawili Artura w nawiedzonym domu.

środa, 30 marca 2016

"Król lata" - część trzecia

Trzecia część noweli (umownie) w odcinkach. Tekst opublikowany również na łamach trzeciego numeru miesięcznika LINIA, który znajdziesz TUTAJ.


Część trzecia


     Wczesnym popołudniem pierwszego dnia lata, niespełna godzinę po uroczystości zakończenia roku szkolnego – tym razem wyjątkowej, bo oznaczała też ukończenie podstawówki – zebrali się na zalanym słońcem skrzyżowaniu szutrowych dróg pod lasem, już uwolnieni od duszących kołnierzyków i wypastowanych lakierków, zamienionych na trampki w różnych stadiach rozpadu. 
     – Na co ci ten kij? – zdziwił się Krzysiek Trzmiel, wtedy jeszcze nazywany przez nich „Einsteinem”. Musiał wykonać gwałtowny odchył w tył, by ratować się przed wyłupaniem oka przez giętki czubek wędki spoczywającej na ramieniu Benedykta. 
     – Idziemy nad staw, nie? 
     – Ale nie na ryby, głupku. Prawda, Artur? 
     – Mhm. 
     – „Mhm”. Pan Zamyślony Jaśnie Oświecony. – Einstein zrobił obrażoną minę i szturchnął kolegę w bok, wiedząc, że ten nawet nie odda, zbyt zajęty rzeźbieniem w wyobraźni sobie tylko znanych teorii. 
     Stojąca jak zwykle trochę na uboczu Gabriela czubkiem buta zakreśliła w piasku koło, a potem przeskoczyła rów oddzielający drogę do linii krzaków, które stanowiły przedsionek podmokłego lasu. Obejrzała się na resztę, zdziwiona, że nie ruszyli jej śladem. 
     – Zamierzacie smażyć się na tej patelni do wieczora? – uniosła brwi. 
     – Artur mówił... 
     – Mówił, co mówił. Nie powiedział, że pójdziemy tam ulicą, inaczej wzięlibyśmy rowery. Mamy tam zajść od strony bagien, aż pod dom Ślepego, prawda? 
     Pomysł Artura na uczczenie pierwszego dnia lata osiągnął już formę, w której przesączał się na nitkach wieloletniej przyjaźni do głów pozostałych. Gab pierwsza odebrała ów niewyraźny jeszcze obraz i teraz patrzyła na kolegę ponad rowem, pochyliwszy się w wyrazie uprzejmej prowokacji. Zaprzecz, mówiła bezgłośnie, zaprzecz, że wcale nie chciałeś zaprowadzić nas do nawiedzonego domu. 
     Skinął głową – lekkim ruchem, patrząc na bok, choć przecież nie wstydził się tego, co zaproponował. 
     Wnętrzności lasu wcale nie były zielone. Gdy tylko przedarli się przez zarośla, otoczenie stało się brunatno-brązowe, zadziwiająco ciemne, tchnące wilgocią i chłodem kojarzącym się z piwnicznym zaduchem. Pojedyncze promienie słońca przecinały listowie jak lśniące ostrza; zdawało się, że oparzą każdego, kto spróbuje stanąć na ich drodze ku czarnej jak węgiel ziemi. Każdy krok groził zapadnięciem się po kostkę w podmokłym podłożu. Nie było ścieżki, więc nawet idący przodem Artur, znający tę drogę najlepiej, nie potrafił do końca określić, gdzie kończy się twardy grunt, a zaczyna bagno. Tu i ówdzie leżały przykryte przegniłymi liśćmi deski, na które bez wahania wchodzili; porozkładali je w poprzednie wakacje, gdy odkryli, że mokradła są znakomitym miejscem na zabawę, ale jednocześnie chwila nieuwagi wystarczy, by z mlaśnięciem pochłonęły but razem ze skarpetką. 
     – Ostatnio nie padało, nie powinno tu być tak mokro – zauważyła Gab. Szła jako ostatnia, zapatrzona w wodę natychmiast zbierającą się w świeżo odciśniętych śladach butów przyjaciół. 
     – Zdziwiłabyś się, ile ta czarna ziemia może zatrzymać wilgoci – rzucił Artur przez ramię. – Tu, gdzie teraz jesteśmy, rok temu można było pływać pontonem. Woda stała przez prawie cały miesiąc. 
     – Skąd wiesz? 
     – Często tu przychodzę. 
     – Sam? 
     Wzruszył ramionami. 
     Ten pomysł wydał się Gab tyleż niedorzeczny, co fascynujący. Gdy wszyscy czworo, razem, zgodnie, dodając sobie wzajemnie animuszu, wkładali ręce do wnętrza Królestwa Lata, nie mogło się stać nic złego. Zupełnie jakby dostawali oficjalne przyzwolenie na to, by tu być, bo postępowali zgodnie z zasadami. Ale przychodzić w pojedynkę na okolone soczystą zielenią, a w środku ciemne, cuchnące gnijącą roślinnością mokradło, gdzie nawet ziemia zdawała się tylko czekać na nieuważny ruch wędrowca, by pożreć go żywcem? Lato nie lubiło dzieci samotnie spacerujących po jego włościach. Artur zresztą przekonał się o tym na własnej skórze, podczas jednej ze swoich jednoosobowych wypraw zabłądziwszy w okolicy, którą, jak mu się wydawało, doskonale znał. Szlak uciekł mu spod nóg i zostawił trzęsącego się pośród drzew. Udało mu się wrócić do domu po ponad pięciu godzinach. 
     Zatrzymali się przy zwalonym, zbutwiałym pniu, który niemal całkowicie zatonął w gąbczastym mchu. 
     – To tutaj.

wtorek, 23 lutego 2016

"Król lata" - część druga

Druga część noweli (umownie) w odcinkach. Tekst opublikowany również na łamach drugiego numeru miesięcznika LINIA, który znajdziesz TUTAJ.

Część druga

          Wzrok Władysława Szyllera skanował córkę od góry do dołu i znowu do góry z zajadłą badawczością urzędnika, który za każdą wykrytą nieprawidłowość dostaje premię. Szpakowate wąsy, od trzydziestu lat niezmiennie utrzymywane w stylu na Wałęsę, drżały nieznacznie. Gabriela znała ten tik jeszcze z dzieciństwa – oznaczał, że ojciec opracowuje w myślach strategię. Gab nie przypominała sobie, by kiedykolwiek przyłapała go na naturalności i podejrzewała, że przez głowę ojca przewijają się właśnie telegraficzne skróty ich słownych utarczek z ostatnich kilku lat. Nie zdziwiłaby się, gdyby niekorzystny bilans słów rzuconych w złości skończył się tym, że tato nie pozwoliłby jej przekroczyć progu rodzinnego domu.
          Zakłopotany przeciągającym się milczeniem Paluch szurnął butami.
          – Gdzie mogę postawić walizkę? – zapytał głośno.
          Agnieszka Szyller, która dotąd ukradkiem poszturchiwała męża, wreszcie popchnęła go lekko na bok.
          – Władek, co tak stoisz jak bulterier? Wpuśćże dzieciaki do środka!
          Gab pamiętała ten ton. Opóźniał spory, ale nigdy ich nie łagodził. Zdecydowanym krokiem minęła ojca, zanim ten skalkulował, czy opłaca mu się przesunąć, i przekroczyła próg.
          – Odmalowaliście ściany – zauważyła z obowiązku. Nie dodała, że z białego na bielszy.
          Dziesięć minut pustosłowia później Paluch Korzewski ukłonił się – niby w stronę pana domu, ale z głową odwróconą ku Gabrieli i wzrokiem wbitym we własne buty – i wyszedł. Nie sprawiło to bynajmniej, że atmosfera się rozluźniła; przeciwnie. Ojciec, nie odburknąwszy nawet na Paluchowe „do widzenia”, wysupłał z kieszeni chesterfielda, wetknął w usta i usiadł na krześle przy kuchennym stole z miną człowieka, który tyle w życiu wycierpiał i tak się napracował, że musi odsapnąć, zanim podpali papierosa. Matka zakręciła się przy czajniku, usiłując zagłuszyć ciężką od napięcia ciszę pytaniami o to, jakiej herbatki by się córeczka napiła. Gabrieli pozostało jedynie zastanawiać się, czy powrót do rodzinnego gniazdka był naprawdę tak nieunikniony, jak się jej wydawało dzień wcześniej.
          A jednak jej uwagę – bardziej, niż chciała przed sobą przyznać – zaprzątało coś innego.
          – Czy to prawda, że Artur zaginął? – odezwała się.
          – Jaki Artur? – zdumiała się mama znad parujących owocowym aromatem filiżanek.
          – Korzewski. Ten starszy. Jego brat mi o tym powiedział.
          Ojciec prychnął z takim oburzeniem, że prawie wypuścił papierosa. Ostentacyjnie klepał się po kieszeniach w poszukiwaniu zapalniczki.
          – No co? – obruszyła się Gab.
          – By się przyjeżdżało, to by się wiedziało – mruknął. Częstował ją tym tekstem już tyle razy, że słowa przestały ją drażnić. W końcu przecież były prawdziwe.
          – Władek, daj spokój. Nie może wiedzieć. – Pani Szyller wsunęła się pomiędzy nich z herbatami w charakterze fajki pokoju. – Słodzisz, Gabrysiu? Może miodkiem? Mamy taki dobry, ojciec kupił wczoraj na...
          – Mamo, przestań. Wiesz, że chodziłam z Arturem do klasy. To prawda, tak? Kiedy zaginął? Jego rodzice to zgłosili? Szuka go policja?
          – Pamiętam, bawiliście się razem: ty, Korzewscy, ten gruby syn Benedyktyńskich, i jeszcze Krzysio Trzmiel, co teraz prowadzi bar przy stacji. Ależ chłopaki powyrastały! Ma człowiek wrażenie, jakby to było kilka chwil temu... A w tym Trzmielu to się chyba nawet podkochiwałaś w podstawówce, prawda?
          – Mamo!
          – Matka ci nie powie – wtrącił ojciec niespodziewanie nienaburmuszonym tonem – ale bez sensu tak w nieskończoność kręcić. Przypominasz sobie, jak w wakacje przed pójściem do gimnazjum pojechałaś do dziadków?
          Gabriela spojrzała na niego trochę podejrzliwie, trochę z niedowierzaniem. Nigdy wcześniej nie przywoływał tego tematu, jakby podświadomie czując, że to w tamtym momencie zaczęły się napięcia między nim a córką.
           – Trudno zapomnieć – odrzekła.
Na końcu języka miała przynajmniej pięć jadowitych uwag o tym, jakie skutki przyniosły decyzje rodziców podjęte w tamto lato: nagły wyjazd, po powrocie natychmiastowe przenosiny do nowej szkoły na drugim krańcu Polski, oddzielenie od przyjaciół, odseparowanie od wszystkiego, co znała. Gab nie raz, nie dwa zgadywała, kim by teraz była, gdyby tamtego lata jej dotychczasowe życie nie zostało wrzucone do kilku walizek, z którymi rodzice wysłali ją na spotkanie, jak to ujęli, „lepszej przyszłości”.
No więc właśnie wtedy zniknął starszy syn Korzewskich – dopowiedział ojciec na wydechu.
W tamtym roku? – Gab ze zdziwienia uderzyła filiżanką herbaty o spodek tak mocno, że zaraz podniosła ją z powrotem, by sprawdzić, czy rodowa porcelana nie pękła.
W tamte wakacje.
C-co...? Nic mi nie mówiliście...!
Właśnie w tym rzecz. Dlatego pojechałaś do babci – bo tamten dzieciak zaginął. – Ojciec przekrzywił głowę, kącikiem ust wypuszczając chmurę śmierdzącego dymu. – Tego samego dnia, którego urządziliście sobie tę kretyńską zabawę na mokradłach.

Marta Godzisz

niedziela, 24 stycznia 2016

"Król lata" - część pierwsza

Pierwsza część noweli w odcinkach. Tekst opublikowany również na łamach pierwszego numeru miesięcznika LINIA, który znajdziesz  TUTAJ.

Część pierwsza
                                                                                                                   
            Pociąg ruszył z oporem czterdziestokilkuletnich mechanizmów. Budy z kebabami i blaszane ciuchlandy, tak fatalnie reprezentujące Pruszków na stacji linii Warszawskiej Kolei Dojazdowej, zniknęły za zakrętem. Gabriela Szyller po raz kolejny przyłapała się na tym, że rękawem usiłuje zetrzeć z szyby kilkuwarstwowe brudne smugi. Okolica zieleniała w miarę zbliżania się do Komorowa, potem znów przedzierzgnęła się w pokaz domów jednorodzinnych Nowej Wsi Warszawskiej. I te przeszły wreszcie w maleńkie domeczki umiejscowione w siatce ogródków działkowych oraz bladożółte pola po jednej stronie torów. Po drugiej – podmokłe polany, zbyt malownicze, by nazwać je bagnami, a jednocześnie wystarczająco zdradliwe, by wzbudzały obawę.
            Tę okolicę już pamiętała – za moment będzie w domu.
            Kolejka zwolniła i łagodnie zatrzymała się na stacji w Otrębusach. Gabriela przepuściła w przejściu starszą panią, dając sobie czas na uspokojenie irracjonalnego ucisku w brzuchu, i wreszcie zeszła po schodkach. Wgapiła się w budyneczek przed sobą, mieszczący, jak głosił mrugający napis, serwis laptopów. Przez moment nie była w stanie wymyślić niczego poza oburzonym: „tego wcześniej tu nie było!”.
            – Gab? – Tuż obok jak spod ziemi (bo wyskoczył zza budyneczku, którego istnienia nie chciała zaakceptować) pojawił się niziutki blondwłosy mężczyzna.
            – Tak...? – odpowiedziała zachowawczo. Twarz niby znajoma, ale jak mogła pamiętać ludzi, których nie widziała od dziesięciu lat z hakiem? Przesunęła przed siebie walizkę na kółkach niby tarczę.
            – Cudownie cię widzieć! – rozpromienił się znajomy-nieznajomy, najwyraźniej biorąc jej niepewny uśmiech za dowód na to, że został rozpoznany. Nim zdążyła zareagować, chwycił rączkę od walizki i przyciągnął do siebie bagaż jej życia. – Wezmę to, dość już się nadźwigałaś. Jak podróż? Śmiesznie tak wracać na stare śmieci, prawda?
            – Tak...? – powtórzyła tym samym zdystansowanym tonem.
            Wreszcie zorientował się, że oszołomienie Gabrieli nie jest żartem na dzień dobry, uśmiech – szczery i na swój sposób dziecięcy – zbladł mu jednak tylko na moment.
            – Korzewski – podpowiedział uprzejmie. – Ten młodszy.
            Pamięć Gabrieli rozpędzała się równie powoli i mozolnie, jak obdrapane wagony kolejki, z której dopiero co wysiadła. Gab otworzyła w wyobraźni album ze zdjęciami twarzy z czasów, gdy zamiast dzwonić do kolegów i koleżanek szło się pod ich dom i wrzeszczało pod oknem tak długo, aż ktoś wyjrzał. Kilka z tych twarzy było wystarczająco wyraźnych, by mogła przyporządkować je do imion i nazwisk. Był wśród nich Korzewski, ale inny – Artur. Jego młodszy brat majaczył w tle jako jasnowłosy karzełek, którego przezywali Paluchem i któremu nigdy nie pozwalali się z nimi, starszymi, bawić, wobec czego zapisał się we wspomnieniach jedynie jako tło. Gab nie pamiętała nawet jego imienia; po głowie kołatało się jej jedynie kpiarskie przezwisko.
            – Oczywiście, teraz pamiętam – skłamała niezgrabnie. Zastanawiała się, czy wyszłaby na przeczuloną panikarę, gdyby wyrwała Paluchowi Korzewskiemu walizkę. Tonem usprawiedliwienia dodała: – Myślałam, że przyjedzie po mnie mój ojciec.
Trochę poniosła ją fantazja, bo od momentu, gdy poinformowała rodziców o dokładnej dacie swojego przyjazdu, ani razu nie padły słowa „przyjadę po ciebie” czy „odbiorę cię”. Prawdę mówiąc, ojciec w ogóle się do niej nie odezwał (nie licząc burkliwych pomruków), od dziesięciu lat niezmiennie naburmuszony, nieprzegapiający żadnej okazji do ostentacyjnego pokazania jedynej córce, co myśli o tym, że wyleciała z rodzinnego gniazdka na tak długo. Kompletnym zaskoczeniem był jednak fakt, że po Gabrielę na stację przyjechał sąsiad.
– Pan Szyller poprosił mnie o przysługę. – Paluch także nie kłamał za dobrze, na dodatek rumieniąc się, jak na gołowąsa przystało. Machnął ręką w nieokreślonym kierunku. – Zaparkowałem kawałek dalej, bo jak zwykle nie było gdzie stanąć. I nie rób takiej przerażonej miny. Mam prawo jazdy od pół roku.
– Spodziewałabym się raczej, że pofatyguje się po mnie twój brat.
Paluch Korzewski zamrugał. Gab też. Wcale nie zamierzała mówić tego na głos.
– Mój...? – zawiesił głos.
– Artur. Bawiliśmy się razem jako dzieci, zanim wyjechałam.
– Nie wiesz.
– Czego nie wiem? – zaniepokoiła się Gabriela. Coś na twarzy Palucha sprawiło, że poczuła nawrót nerwowych skrętoskłonów wnętrzności.
– Że mój brat... że Artur zaginął.

Marta Godzisz
Related Posts Plugin for WordPress, Blogger...