Druga część noweli (umownie) w odcinkach. Tekst opublikowany również na łamach drugiego numeru miesięcznika LINIA, który znajdziesz TUTAJ.
Część druga
Wzrok
Władysława Szyllera skanował córkę od góry do dołu i znowu do
góry z zajadłą badawczością urzędnika, który za każdą
wykrytą nieprawidłowość dostaje premię. Szpakowate wąsy, od
trzydziestu lat niezmiennie utrzymywane w stylu na Wałęsę, drżały
nieznacznie. Gabriela znała ten tik jeszcze z dzieciństwa –
oznaczał, że ojciec opracowuje w myślach strategię. Gab nie
przypominała sobie, by kiedykolwiek przyłapała go na naturalności
i podejrzewała, że przez głowę ojca przewijają się właśnie
telegraficzne skróty ich słownych utarczek z ostatnich kilku lat.
Nie zdziwiłaby się, gdyby niekorzystny bilans słów rzuconych w
złości skończył się tym, że tato nie pozwoliłby jej
przekroczyć progu rodzinnego domu.
Zakłopotany
przeciągającym się milczeniem Paluch szurnął butami.
–
Gdzie mogę postawić walizkę? – zapytał głośno.
Agnieszka
Szyller, która dotąd ukradkiem poszturchiwała męża, wreszcie
popchnęła go lekko na bok.
–
Władek, co tak stoisz jak bulterier? Wpuśćże dzieciaki do środka!
Gab
pamiętała ten ton. Opóźniał spory, ale nigdy ich nie łagodził.
Zdecydowanym krokiem minęła ojca, zanim ten skalkulował, czy
opłaca mu się przesunąć, i przekroczyła próg.
–
Odmalowaliście ściany – zauważyła z obowiązku. Nie dodała, że
z białego na bielszy.
Dziesięć
minut pustosłowia później Paluch Korzewski ukłonił się – niby
w stronę pana domu, ale z głową odwróconą ku Gabrieli i wzrokiem
wbitym we własne buty – i wyszedł. Nie sprawiło to bynajmniej,
że atmosfera się rozluźniła; przeciwnie. Ojciec, nie odburknąwszy
nawet na Paluchowe „do widzenia”, wysupłał z kieszeni
chesterfielda, wetknął w usta i usiadł na krześle przy kuchennym
stole z miną człowieka, który tyle w życiu wycierpiał i tak się
napracował, że musi odsapnąć, zanim podpali papierosa. Matka
zakręciła się przy czajniku, usiłując zagłuszyć ciężką od
napięcia ciszę pytaniami o to, jakiej herbatki by się córeczka
napiła. Gabrieli pozostało jedynie zastanawiać się, czy powrót
do rodzinnego gniazdka był naprawdę tak nieunikniony, jak się jej
wydawało dzień wcześniej.
A
jednak jej uwagę – bardziej, niż chciała przed sobą przyznać –
zaprzątało coś innego.
–
Czy to prawda, że Artur zaginął? – odezwała się.
–
Jaki Artur? – zdumiała się mama znad parujących owocowym
aromatem filiżanek.
–
Korzewski. Ten starszy. Jego brat mi o tym powiedział.
Ojciec
prychnął z takim oburzeniem, że prawie wypuścił papierosa.
Ostentacyjnie klepał się po kieszeniach w poszukiwaniu zapalniczki.
–
No co? – obruszyła się Gab.
–
By się przyjeżdżało, to by się wiedziało – mruknął.
Częstował ją tym tekstem już tyle razy, że słowa przestały ją
drażnić. W końcu przecież były prawdziwe.
–
Władek, daj spokój. Nie może wiedzieć. – Pani Szyller wsunęła
się pomiędzy nich z herbatami w charakterze fajki pokoju. –
Słodzisz, Gabrysiu? Może miodkiem? Mamy taki dobry, ojciec kupił
wczoraj na...
–
Mamo, przestań. Wiesz, że chodziłam z Arturem do klasy. To prawda,
tak? Kiedy zaginął? Jego rodzice to zgłosili? Szuka go policja?
–
Pamiętam, bawiliście się razem: ty, Korzewscy, ten gruby syn
Benedyktyńskich, i jeszcze Krzysio Trzmiel, co teraz prowadzi bar
przy stacji. Ależ chłopaki powyrastały! Ma człowiek wrażenie,
jakby to było kilka chwil temu... A w tym Trzmielu to się chyba
nawet podkochiwałaś w podstawówce, prawda?
–
Mamo!
–
Matka ci nie powie – wtrącił ojciec niespodziewanie
nienaburmuszonym tonem – ale bez sensu tak w nieskończoność
kręcić. Przypominasz sobie, jak w wakacje przed pójściem do
gimnazjum pojechałaś do dziadków?
Gabriela
spojrzała na niego trochę podejrzliwie, trochę z niedowierzaniem.
Nigdy wcześniej nie przywoływał tego tematu, jakby podświadomie
czując, że to w tamtym momencie zaczęły się napięcia między
nim a córką.
–
Trudno zapomnieć – odrzekła.
Na końcu języka
miała przynajmniej pięć jadowitych uwag o tym, jakie skutki
przyniosły decyzje rodziców podjęte w tamto lato: nagły wyjazd,
po powrocie natychmiastowe przenosiny do nowej szkoły na drugim
krańcu Polski, oddzielenie od przyjaciół, odseparowanie od
wszystkiego, co znała. Gab nie raz, nie dwa zgadywała, kim by teraz
była, gdyby tamtego lata jej dotychczasowe życie nie zostało
wrzucone do kilku walizek, z którymi rodzice wysłali ją na
spotkanie, jak to ujęli, „lepszej przyszłości”.
– No więc właśnie
wtedy zniknął starszy syn Korzewskich – dopowiedział ojciec na
wydechu.
– W tamtym roku? –
Gab ze zdziwienia uderzyła filiżanką herbaty o spodek tak mocno,
że zaraz podniosła ją z powrotem, by sprawdzić, czy rodowa
porcelana nie pękła.
– W tamte wakacje.
– C-co...? Nic mi
nie mówiliście...!
– Właśnie w tym
rzecz. Dlatego pojechałaś do babci – bo tamten dzieciak zaginął.
– Ojciec przekrzywił głowę, kącikiem ust wypuszczając chmurę
śmierdzącego dymu. – Tego samego dnia, którego urządziliście
sobie tę kretyńską zabawę na mokradłach.
Marta Godzisz