wtorek, 23 lutego 2016

"Król lata" - część druga

Druga część noweli (umownie) w odcinkach. Tekst opublikowany również na łamach drugiego numeru miesięcznika LINIA, który znajdziesz TUTAJ.

Część druga

          Wzrok Władysława Szyllera skanował córkę od góry do dołu i znowu do góry z zajadłą badawczością urzędnika, który za każdą wykrytą nieprawidłowość dostaje premię. Szpakowate wąsy, od trzydziestu lat niezmiennie utrzymywane w stylu na Wałęsę, drżały nieznacznie. Gabriela znała ten tik jeszcze z dzieciństwa – oznaczał, że ojciec opracowuje w myślach strategię. Gab nie przypominała sobie, by kiedykolwiek przyłapała go na naturalności i podejrzewała, że przez głowę ojca przewijają się właśnie telegraficzne skróty ich słownych utarczek z ostatnich kilku lat. Nie zdziwiłaby się, gdyby niekorzystny bilans słów rzuconych w złości skończył się tym, że tato nie pozwoliłby jej przekroczyć progu rodzinnego domu.
          Zakłopotany przeciągającym się milczeniem Paluch szurnął butami.
          – Gdzie mogę postawić walizkę? – zapytał głośno.
          Agnieszka Szyller, która dotąd ukradkiem poszturchiwała męża, wreszcie popchnęła go lekko na bok.
          – Władek, co tak stoisz jak bulterier? Wpuśćże dzieciaki do środka!
          Gab pamiętała ten ton. Opóźniał spory, ale nigdy ich nie łagodził. Zdecydowanym krokiem minęła ojca, zanim ten skalkulował, czy opłaca mu się przesunąć, i przekroczyła próg.
          – Odmalowaliście ściany – zauważyła z obowiązku. Nie dodała, że z białego na bielszy.
          Dziesięć minut pustosłowia później Paluch Korzewski ukłonił się – niby w stronę pana domu, ale z głową odwróconą ku Gabrieli i wzrokiem wbitym we własne buty – i wyszedł. Nie sprawiło to bynajmniej, że atmosfera się rozluźniła; przeciwnie. Ojciec, nie odburknąwszy nawet na Paluchowe „do widzenia”, wysupłał z kieszeni chesterfielda, wetknął w usta i usiadł na krześle przy kuchennym stole z miną człowieka, który tyle w życiu wycierpiał i tak się napracował, że musi odsapnąć, zanim podpali papierosa. Matka zakręciła się przy czajniku, usiłując zagłuszyć ciężką od napięcia ciszę pytaniami o to, jakiej herbatki by się córeczka napiła. Gabrieli pozostało jedynie zastanawiać się, czy powrót do rodzinnego gniazdka był naprawdę tak nieunikniony, jak się jej wydawało dzień wcześniej.
          A jednak jej uwagę – bardziej, niż chciała przed sobą przyznać – zaprzątało coś innego.
          – Czy to prawda, że Artur zaginął? – odezwała się.
          – Jaki Artur? – zdumiała się mama znad parujących owocowym aromatem filiżanek.
          – Korzewski. Ten starszy. Jego brat mi o tym powiedział.
          Ojciec prychnął z takim oburzeniem, że prawie wypuścił papierosa. Ostentacyjnie klepał się po kieszeniach w poszukiwaniu zapalniczki.
          – No co? – obruszyła się Gab.
          – By się przyjeżdżało, to by się wiedziało – mruknął. Częstował ją tym tekstem już tyle razy, że słowa przestały ją drażnić. W końcu przecież były prawdziwe.
          – Władek, daj spokój. Nie może wiedzieć. – Pani Szyller wsunęła się pomiędzy nich z herbatami w charakterze fajki pokoju. – Słodzisz, Gabrysiu? Może miodkiem? Mamy taki dobry, ojciec kupił wczoraj na...
          – Mamo, przestań. Wiesz, że chodziłam z Arturem do klasy. To prawda, tak? Kiedy zaginął? Jego rodzice to zgłosili? Szuka go policja?
          – Pamiętam, bawiliście się razem: ty, Korzewscy, ten gruby syn Benedyktyńskich, i jeszcze Krzysio Trzmiel, co teraz prowadzi bar przy stacji. Ależ chłopaki powyrastały! Ma człowiek wrażenie, jakby to było kilka chwil temu... A w tym Trzmielu to się chyba nawet podkochiwałaś w podstawówce, prawda?
          – Mamo!
          – Matka ci nie powie – wtrącił ojciec niespodziewanie nienaburmuszonym tonem – ale bez sensu tak w nieskończoność kręcić. Przypominasz sobie, jak w wakacje przed pójściem do gimnazjum pojechałaś do dziadków?
          Gabriela spojrzała na niego trochę podejrzliwie, trochę z niedowierzaniem. Nigdy wcześniej nie przywoływał tego tematu, jakby podświadomie czując, że to w tamtym momencie zaczęły się napięcia między nim a córką.
           – Trudno zapomnieć – odrzekła.
Na końcu języka miała przynajmniej pięć jadowitych uwag o tym, jakie skutki przyniosły decyzje rodziców podjęte w tamto lato: nagły wyjazd, po powrocie natychmiastowe przenosiny do nowej szkoły na drugim krańcu Polski, oddzielenie od przyjaciół, odseparowanie od wszystkiego, co znała. Gab nie raz, nie dwa zgadywała, kim by teraz była, gdyby tamtego lata jej dotychczasowe życie nie zostało wrzucone do kilku walizek, z którymi rodzice wysłali ją na spotkanie, jak to ujęli, „lepszej przyszłości”.
No więc właśnie wtedy zniknął starszy syn Korzewskich – dopowiedział ojciec na wydechu.
W tamtym roku? – Gab ze zdziwienia uderzyła filiżanką herbaty o spodek tak mocno, że zaraz podniosła ją z powrotem, by sprawdzić, czy rodowa porcelana nie pękła.
W tamte wakacje.
C-co...? Nic mi nie mówiliście...!
Właśnie w tym rzecz. Dlatego pojechałaś do babci – bo tamten dzieciak zaginął. – Ojciec przekrzywił głowę, kącikiem ust wypuszczając chmurę śmierdzącego dymu. – Tego samego dnia, którego urządziliście sobie tę kretyńską zabawę na mokradłach.

Marta Godzisz
Related Posts Plugin for WordPress, Blogger...