Piąta część noweli (umownie) w odcinkach. Tekst opublikowany również na łamach piątego numeru miesięcznika LINIA, który znajdziesz TUTAJ.
Część piąta
Państwo Szyllerowie wyraźnie
cierpieli na niedobór córki. Utrzymali Gab w domu jedynie przez godzinę, ciężką
i niewygodną dla całej trójki, bo wili się jak piskorze przez cały ten czas,
nie pozwalając się rozwinąć dyskusji o zaginionych dzieciach i popsutych
dzieciństwach. Mimo to sprawiali wrażenie ożywionych i natchnionych tym
specyficznym rodzajem energii, przez długi czas uśpionym rodzicielskim zapałem,
którego Gab nawet nie próbowała zrozumieć. Zamiast tego dopiła czwartą herbatkę
z miodkiem (rzeczywiście dobrym) i, wyczekawszy na odpowiedni moment pomiędzy
matczyną opowieścią o wnukach wujka Zbigniewa a ojcowską tyradą o pracy we własnej
firmie, wymknęła się z kuchni. Rzuciła jeszcze głośne: „wrócę późno, nie
czekajcie z kolacją”, jakby znowu miała kilkanaście lat, i wyskoczyła na ulicę.
Dotarła na stację Podkowa Leśna
Główna niecałą godzinę później. Spacer był długi, ale niezbyt wyczerpujący.
Mogła co prawda podjechać kolejką, ale cóż to by wówczas była za zabawa?
Przebyła całą drogę energicznym krokiem kobiety biznesu, który tak bardzo nie
pasował do zasypanej igliwiem, na wpół zarośniętej ścieżki biegnącej wzdłuż
torów. Podobnie jak w jej rodzinnych Otrębusach, także tutaj ze wszystkich
stron wyobraźnię atakowały obrazy sprzed wielu lat. Wspomnienia nakładały się
na rzeczywistość i sprawiły, że gdy Gabriela wchodziła do baru „Na Skraju
Ogrodu”, czuła się bardzo, bardzo zmęczona.
Mimo że było słoneczne popołudnie,
wewnątrz panował półmrok. Imitujące kandelabry lampy dawały zbyt przytłumione
światło, padające na ciemne drewno zbyt wielu stolików oraz zbyt dużej lady
barowej. Na ścianach z jednej strony lokalu powieszono pstrokate plakaty, być
może ogłoszenia wydarzeń kulturalnych w okolicy, z drugiej – tajemnicze
drewniane konstrukcje; Gab domyślała się, że są dzieła tutejszych
artystów-być-może-amatorów. Z głośników leniwie sączył się smooth jazz,
pasujący do tego wszystkiego jak pięść do nosa. Całość wystroju automatycznie,
nie do końca świadomie Gab oceniła jako nachalny kontrast sprzecznych stylów i
intencji: trochę nowoczesności, trochę folkloru, nic tylko wcisnąć w kąt szafę
grającą, a naprzeciwko symboliczne pianinko do kotleta.
O rany, myślisz jak jakaś
wielkomiejska arogantka albo zadzierająca nosa przyjezdna, skarciła się w
myślach, lawirując między stolikami. Niewiele z nich było zajętych, ale
rozpostarci na krzesłach klienci w większości mierzyli ponad metr osiemdziesiąt
i wyciągali nogi w poprzek przesmyków w archipelagu mebli, Gab gotowa była dać
głowę, że celowo. Dotarła do lady z wrażeniem, jakby właśnie odbyła spływ
kajakowy Czarną Hańczą w najwęższym i najniespokojniejszym jej odcinku.
– Dzień dobry – powiedziała do odwróconego
plecami barmana. – Szukam Krzysztofa Trzmiela, słyszałam, że jest właścicielem?
– Na wszelki wypadek zakończyła pytającą nutą, podejrzewając, że rodzice mogli
pomylić nazwiska jej przyjaciół z dzieciństwa, a tym samym i ją wprowadzić w
błąd.
– Ano jest – odparł mężczyzna
smętnym głosem konsultanta telefonicznego. – Podać coś?
Gab przebiegła wzrokiem po barowych
półkach. W kącie, niemal całkiem schowany za podwójnym nalewakiem z logiem
lokalnego piwa, stał ekspres do kawy. Alleluja! Właśnie tego potrzebowała.
– Poproszę podwójne espresso.
Barman nawet na moment nie stracił
zainteresowania właśnie polerowaną szklanką. Wykonał ruch, jakby chciał zerknąć
na nią przez ramię, ale w ostatniej chwili zdecydował, że jednak nie warto i
teatralnie chuchnął na szkło. Gab wywróciła oczami, uświadomiwszy sobie, że
według niego zamawiając kawę o siedemnastej w czerwcową sobotę popełniła jakiś
rodzaj faux pas.
– Małe piwo – poprawiła się i po
chwili wahania dodała z nadzieją: – z sokiem.
Kufel – wcale nie mały, ale z
czerwoną chmurką syropu malinowego rozchodzącą się przy dnie – huknął o kontuar
po niecałych trzydziestu sekundach.
– Na koszt firmy. Witaj z powrotem,
Gab.
Chwilę zajęło Gabrieli przyjęcie do
wiadomości tego, że stoi przed nią postarzały o dziesięć lat Einstein. Głębokie
zakola, awangardowa broda, obwiedzione cieniami chronicznego niedosypiania
oczy, mały garb na nosie, będący zapewne pamiątką po złamaniu, zaciśnięte wargi
ułożone w niemal prostą kreskę grymasu jak u sprzedawcy na zbyt długiej zmianie
za ladą. Żaden z elementów nie pasował do tego, jak zapamiętała Krzyśka
Trzmiela, ale mimo to twarz bez wątpienia była znajoma. Jednocześnie Gabrielę
uderzył jej wyraz; w komplecie z prostym, lecz szczerym „witaj z powrotem”
bardziej ucieszyłby ją równie prosty i szczery uśmiech, nie darmowe piwo.
Uniosła kufel w geście trochę
karykaturalnego toastu.
– Uściskam cię za chwilę –
powiedziała i wzięła potężny łyk.
– Nie ma pośpiechu.
Gdyby Gab porównała Palucha
Korzewskiego, który tak entuzjastycznie ją powitał, do roześmianego pluszowego
misia, Krzyśka siłą rozpędu musiałaby określić jako robota z plastiku.
Wpatrywał się w nią, zarzuciwszy sobie szmatkę do polerowania na ramię. Ręce
założył na piersi, spod mankietu koszuli na jego lewy nadgarstek wypełzał
fantazyjny tatuaż. Nie zmienił wyrazu twarzy. Zupełnie jakby wiedział, że
sentyment i sympatia nie są najważniejszym powodem, dla którego nie odłożyła
spotkania z dawnym przyjacielem na następny dzień, gdy on będzie miał wolne, a
jej nie będą przygrywały nerwy. Jakby wiedział, że tak naprawdę nie potrafiła
zaczekać ze sprawą zaginięcia Artura; dla nich wszystkich wspomnienia
wyciąganego teraz spod grubej warstwy kurzu i celowego zapomnienia, dla niej –
gwoździa wbitego nagle w sam środek serca.