Czwarta część noweli (umownie) w odcinkach. Tekst opublikowany również na łamach czwartego numeru miesięcznika LINIA, który znajdziesz TUTAJ.
Część czwarta
Każde z nich znało
inną wersję lokalnej opowieści, ale wszystkie były wariacją na
temat nawiedzonego domu. Arturowi i reszcie historię opowiadali
rodzice, którzy słyszeli ją od starszego rodzeństwa, którzy
słyszeli ją dziadków, którzy sami już nie pamiętali, kto im ją
opowiadał. Człowiek nazywany Ślepym jedynie dopełniał historii,
stanowiąc „prawdopodobną” kotwicę rzuconą do morza
niesamowitości. W rzeczywistości wszyscy wiedzieli, że ktoś taki
nigdy nie istniał. Stałym, magicznym punktem, który zaczarowywał
słuchaczy, był sam budynek. Opowieść wbijała się klinem w sam
środek letniego przeświadczenia, że wszystko jest możliwe,
stawała pomiędzy dziecięcą wiarą a wpojonym rozsądkiem i
krzyczała: sprawdź mnie!
Wyrosła na
niepewnym gruncie brzoza pochylała się w głębokim ukłonie ku
wodzie wciśniętego między zarośla błotnistego stawu, niższymi
gałęziami przyginając trzcinę aż do ciemnej tafli, wyższymi
tworząc liściasty baldachim. Jedynie znajomość okolicy pozwalała
stwierdzić, że po przeciwnej stronie stawu biegnie droga,
eksterytorialna piaszczysta serpentyna, której las jeszcze nie
pochłonął. Dotarcie do niej przez te wszystkie zarośla nawet z
maczetami i grupą Indian-przewodników graniczyłoby z cudem. Brudna
szara bryła budynku wyrastała niemal wprost z tego naturalnego
bałaganu. Plamy wilgoci wżarły się głęboko w przypominającą
papier-mâché elewację. Pozbawione szyb okna w większości
zachowały jedynie fragmenty ram, a dawno temu pomalowane zieloną
farbą okiennice trzymały się na pojedynczych, do cna zardzewiałych
zawiasach, jakby nie do końca wiedząc, czy to już czas, by się
urwać. Przez szeroko otwarte drzwi wejściowe z wnętrza ziało
zaduchem opuszczonych pokoi.
To
Artur pierwszy wszedł do środka, ale żadne z nich wahało się
przed pójściem za nim. Potykając się w półmroku przebyli krótki
korytarz i dotarli do nieco widniejszego pomieszczenia. Zatęchłe
powietrze, tak gęste, że odruchowo chciało się młócić je
ramionami, zaległo na fotelach, sofie, drewnianym stoliku,
kredensach i szafkach podsuniętych pod ściany. Tumany kurzu
wzbijały się ze skrzypiących klepek na podłodze przy najlżejszym
ruchu, wirowały w świetle wpadającym przez okna razem ze skwarem.
–
Czy to – Einstein zatoczył łuk dłonią – wygląda wam na
nawiedzony dom?
Benedykt
przepchnął się pomiędzy nimi i z impetem padł na wyściełane
przetartym obiciem siedzisko sofy. Chmura pyłu buchnęła na
wszystkie strony.
–
Raczej salon, po którym od dawna nikt nie jeździł odkurzaczem –
odparł, odciągając kciukiem kołnierz przepoconej koszulki. Czubek
jego wędki zachrobotał o sufit, a z piętra coś odchrobotało.
Artur
uniósł głowę tak gwałtownie, że strzeliło mu w karku.
–
Słyszeliście?
–
Niby co?
Chłopiec
popatrzył przenikliwie po twarzach przyjaciół.
–
Nic takiego – machnął ręką.
Gab
miała wrażenie, że parne, ciężkie powietrze osiada im na
barkach, przygina do podłogi, nalega, by usiąść i rozkoszować
latem właśnie tutaj, w domu Ślepego. Wydawało jej się, że cały
budynek pulsuje symfonią trzaśnięć, stuknięć, skrzypnięć,
jęków starych przedmiotów i stęknięć jeszcze starszych murów.
W brzuchu Gabrieli zawrzało narastające zdenerwowanie.
–
Chodźmy już – chrypnęła. Tyle dźwięków, a ona była pewna,
że wśród nich ukrywa się ten jeden, który zapowiada
niebezpieczeństwo. Nie potrafiła go jednak odnaleźć aż do
chwili, gdy zabrzmiał naprawdę.
Z
piętra dobiegł ich łomot upadającego ciężkiego przedmiotu,
potem krótki, ale przenikliwy krzyk i wreszcie seria stuknięć,
które nie mogły być niczym innym jak krokami mężczyzny w mocnych
butach roboczych – a przynajmniej tak to natychmiast
zinterpretowała wyobraźnia Gabrieli i później ten właśnie obraz
wracał do niej czasem w koszmarach.
Wszystko
wydarzyło się tak szybko, że z perspektywy czasu Gab powiedziałaby
raczej: jednocześnie. Benedykt chciał zerwać się szybciej, niż
był w stanie i w rezultacie spadł z kanapy na podłogę, zaraz
jednak zerwał się na nogi. Einstein zapiszczał, choć pewnie
zamierzał wrzasnąć, i rzucił się wyjścia. Gab zagapiła się na
Artura, który znowu wpatrywał się w sufit. Dopiero następny
dźwięk ją ocucił. Był to głuchy huk wystrzału. Choć wyraźnie
dobiegł z piętra, odbił się od ścian i dudnił w całym budynku
przez parę ogłuszających sekund. Gabriela wyciągnęła rękę, by
szarpnąć Artura za rękaw, ale jej nogi, nastawione na ucieczkę
jeszcze zanim dojrzał do niej umysł, wykonały już automatyczny
obrót i poniosły za gramolącym się w ciemnościach korytarza
Benedyktem. Półprzytomna z paniki, chwyciła chłopca pod ramię i
pociągnęła do drzwi. Wypadli na przesycone letnią wilgocią
powietrze i, nie oglądając się ani za siebie, ani na siebie
wzajemnie, pobiegli w las.
Być
może Gab powinna zawrócić, może nawet zostać. Nie zrobiła tego
i przez długi, długi czas nawet przez moment nie miała z tego
powodów wyrzutów sumienia. Aż do chwili, gdy uświadomiła sobie,
że wszyscy troje zostawili Artura w nawiedzonym domu.