poniedziałek, 25 kwietnia 2016

"Król lata" - część czwarta

Czwarta część noweli (umownie) w odcinkach. Tekst opublikowany również na łamach czwartego numeru miesięcznika LINIA, który znajdziesz TUTAJ.

Część czwarta


Każde z nich znało inną wersję lokalnej opowieści, ale wszystkie były wariacją na temat nawiedzonego domu. Arturowi i reszcie historię opowiadali rodzice, którzy słyszeli ją od starszego rodzeństwa, którzy słyszeli ją dziadków, którzy sami już nie pamiętali, kto im ją opowiadał. Człowiek nazywany Ślepym jedynie dopełniał historii, stanowiąc „prawdopodobną” kotwicę rzuconą do morza niesamowitości. W rzeczywistości wszyscy wiedzieli, że ktoś taki nigdy nie istniał. Stałym, magicznym punktem, który zaczarowywał słuchaczy, był sam budynek. Opowieść wbijała się klinem w sam środek letniego przeświadczenia, że wszystko jest możliwe, stawała pomiędzy dziecięcą wiarą a wpojonym rozsądkiem i krzyczała: sprawdź mnie!
Wyrosła na niepewnym gruncie brzoza pochylała się w głębokim ukłonie ku wodzie wciśniętego między zarośla błotnistego stawu, niższymi gałęziami przyginając trzcinę aż do ciemnej tafli, wyższymi tworząc liściasty baldachim. Jedynie znajomość okolicy pozwalała stwierdzić, że po przeciwnej stronie stawu biegnie droga, eksterytorialna piaszczysta serpentyna, której las jeszcze nie pochłonął. Dotarcie do niej przez te wszystkie zarośla nawet z maczetami i grupą Indian-przewodników graniczyłoby z cudem. Brudna szara bryła budynku wyrastała niemal wprost z tego naturalnego bałaganu. Plamy wilgoci wżarły się głęboko w przypominającą papier-mâché elewację. Pozbawione szyb okna w większości zachowały jedynie fragmenty ram, a dawno temu pomalowane zieloną farbą okiennice trzymały się na pojedynczych, do cna zardzewiałych zawiasach, jakby nie do końca wiedząc, czy to już czas, by się urwać. Przez szeroko otwarte drzwi wejściowe z wnętrza ziało zaduchem opuszczonych pokoi.
       To Artur pierwszy wszedł do środka, ale żadne z nich wahało się przed pójściem za nim. Potykając się w półmroku przebyli krótki korytarz i dotarli do nieco widniejszego pomieszczenia. Zatęchłe powietrze, tak gęste, że odruchowo chciało się młócić je ramionami, zaległo na fotelach, sofie, drewnianym stoliku, kredensach i szafkach podsuniętych pod ściany. Tumany kurzu wzbijały się ze skrzypiących klepek na podłodze przy najlżejszym ruchu, wirowały w świetle wpadającym przez okna razem ze skwarem.
        – Czy to – Einstein zatoczył łuk dłonią – wygląda wam na nawiedzony dom?
       Benedykt przepchnął się pomiędzy nimi i z impetem padł na wyściełane przetartym obiciem siedzisko sofy. Chmura pyłu buchnęła na wszystkie strony.
        – Raczej salon, po którym od dawna nikt nie jeździł odkurzaczem – odparł, odciągając kciukiem kołnierz przepoconej koszulki. Czubek jego wędki zachrobotał o sufit, a z piętra coś odchrobotało.
       Artur uniósł głowę tak gwałtownie, że strzeliło mu w karku.
       – Słyszeliście?
       – Niby co?
       Chłopiec popatrzył przenikliwie po twarzach przyjaciół.
       – Nic takiego – machnął ręką.
       Gab miała wrażenie, że parne, ciężkie powietrze osiada im na barkach, przygina do podłogi, nalega, by usiąść i rozkoszować latem właśnie tutaj, w domu Ślepego. Wydawało jej się, że cały budynek pulsuje symfonią trzaśnięć, stuknięć, skrzypnięć, jęków starych przedmiotów i stęknięć jeszcze starszych murów. W brzuchu Gabrieli zawrzało narastające zdenerwowanie.
       – Chodźmy już – chrypnęła. Tyle dźwięków, a ona była pewna, że wśród nich ukrywa się ten jeden, który zapowiada niebezpieczeństwo. Nie potrafiła go jednak odnaleźć aż do chwili, gdy zabrzmiał naprawdę.
       Z piętra dobiegł ich łomot upadającego ciężkiego przedmiotu, potem krótki, ale przenikliwy krzyk i wreszcie seria stuknięć, które nie mogły być niczym innym jak krokami mężczyzny w mocnych butach roboczych – a przynajmniej tak to natychmiast zinterpretowała wyobraźnia Gabrieli i później ten właśnie obraz wracał do niej czasem w koszmarach.
       Wszystko wydarzyło się tak szybko, że z perspektywy czasu Gab powiedziałaby raczej: jednocześnie. Benedykt chciał zerwać się szybciej, niż był w stanie i w rezultacie spadł z kanapy na podłogę, zaraz jednak zerwał się na nogi. Einstein zapiszczał, choć pewnie zamierzał wrzasnąć, i rzucił się wyjścia. Gab zagapiła się na Artura, który znowu wpatrywał się w sufit. Dopiero następny dźwięk ją ocucił. Był to głuchy huk wystrzału. Choć wyraźnie dobiegł z piętra, odbił się od ścian i dudnił w całym budynku przez parę ogłuszających sekund. Gabriela wyciągnęła rękę, by szarpnąć Artura za rękaw, ale jej nogi, nastawione na ucieczkę jeszcze zanim dojrzał do niej umysł, wykonały już automatyczny obrót i poniosły za gramolącym się w ciemnościach korytarza Benedyktem. Półprzytomna z paniki, chwyciła chłopca pod ramię i pociągnęła do drzwi. Wypadli na przesycone letnią wilgocią powietrze i, nie oglądając się ani za siebie, ani na siebie wzajemnie, pobiegli w las.
       Być może Gab powinna zawrócić, może nawet zostać. Nie zrobiła tego i przez długi, długi czas nawet przez moment nie miała z tego powodów wyrzutów sumienia. Aż do chwili, gdy uświadomiła sobie, że wszyscy troje zostawili Artura w nawiedzonym domu.
Related Posts Plugin for WordPress, Blogger...