niedziela, 1 sierpnia 2010

Ej, mam bomba pomysł!

Pomyślałam sobie, że na wakacje dam sobie spokój, ale nie - dla wyobraźni nie ma czegoś takiego jak urlop. Z tego powodu dziś wezmę na warsztat pomysły jako takie. Wprawdzie chciałam spuścić z napuszonego tonu i nie pisać o pisaniu, ale to przychodzi samo.
Jak, skąd, na cholerę mi to?

Ilekroć czytam, oglądam lub nawet gram w coś, co w jakiś sposób działa na moją wyobraźnię, zastanawiam się, jak autor mógł wpaść na taki pomysł. Dobrym przykładem może być opowiadanie Kinga (zawsze najlepszy przykład wszystkiego) "Szkoła przetrwania" - po przetrawieniu kilku tysięcy słów doszłam do wniosku, że ten pisarz musi mieć naprawdę porządnie napieprzone we łbie, żeby wpaść na coś takiego. To była pewnie pierwsza myśl większości nieszczęśników, którzy to opowiadanie przeczytali. Dopiero po chwili poprawiłam się - King musi być nie tylko pieprznięty, ale i cholernie bystry. Weźmy taki "Wielki Marsz". Jak on to wymyślił? A "1984" Orwella? Niby prosty pomysł, ale jakie to wszystko świetne! Jak wymyślić coś, co zapewni oddanych czytelników, satysfakcję i może nawet trochę grosza?

Z własnych doświadczeń mogę powiedzieć jedno: pomysły i ich spoiwa przychodzą same.

Może i brzmi głupio, ale mechanizm jest prosty. Można czytać inne książki w poszukiwaniu pomysłów i później balansować na granicy małego lub dużego plagiatu, można też zdać się na szczęście i własną wyobraźnię.

Jak narodził się pomysł na "Butelkę"? Nie wnikając specjalnie w szczegóły - przyśniło mi się wielkie, stalowe paskudztwo, w którym mieszkali ludzie, potem pustynia, opuszczone miasto, podejrzany domorosły przywódca duchowy i oczywiście szklana butelka, w której COŚ jest. Cała masa bzdur, z czego wszystko już było - nawet butelkę można podłożyć pod dżina w lampie. Na dodatek wcale się nie łączą. Stworzenie z tego szkieletu zajęło mi chyba z pół roku - w tym czasie nie robiłam nic. Kompletnie nic. Nie zastanawiałam się, nie składałam mozolnie elementów. W pewnym momencie po prostu przyszło mi do głowy to czy tamto i historia zaczęła nabierać kształtów. Bardzo ogólnych, to należy zaznaczyć. I tu wchodzi na scenę jeden z przyjemniejszych elementów tworzenia...
Klik!

Czymże jest nagłe kliknięcie? Chyba największym dobrodziejstwem każdego człowieka. Gdy w filmie ktoś nagle krzyczy: "Mam pomysł!", chociaż przez ostatnią godzinę jego wkład w fabułę był znikomy, to oznacza, że w jego głowie coś kliknęło (czyt. w głowie scenarzysty). Gdy w komiksie nad łebkiem postaci pojawia się żarówka, chodzi dokładnie o to samo. To bardzo proste i w tej prostocie cudowne. Nagle, ni z tego ni z owego, coś się pojawia i natychmiast wiadomo, że to jest TO!

Nigdy nie sądziłam, że w jednej z moich historii znajdzie się wkurzający rudowłosy kurdupel z poważnymi problemami z psychiką. Gdy już się znalazł, nie miałam pojęcia, że będzie on towarzyszył głównej bohaterce przez kilkadziesiąt stron. Gdy już stało się jasne, że tak łatwo się od niego nie uwolni, okazało się nagle, że chłopak ma zdolności matematyczne, które bynajmniej nie dotyczą mnożenia - o tym też nie miałam pojęcia. Kolejne elementy doskakiwały na odpowiednie miejsca w momentach, w których najmniej spodziewałam się zmian i mój mózg raczej nie miał z nimi nic wspólnego, co najwyżej grzecznie je opracowywał, żeby całość była w miarę logiczna. Efektu nie jestem w stanie obiektywnie ocenić, ale sam fakt, że Rudy i jego numery narodzili się znikąd, jest bardzo satysfakcjonujący.

Jeszcze innym razem dwie postacie łączyła bardzo ważna dla fabuły więź. Kłopot był jeden - skąd ona niby się wzięła? Nie martwiłam się rozwiązaniem aż do dzisiaj - przyśniło mi się, jako jedyna miła część serii nieprzyjemnych scenek (komu się to kojarzy z czymś innym niż zwyczajne pogawędki?). Doktorek badający dzieciaki, z których jednemu bardzo trzęsą się ręce, więc trzeba ukraść jakieś leki. Brzmi bzdurnie, ale dla mnie w ten sposób powstała nić, która połączyła główną bohaterkę i niejakiego Devraia. I co? Znowu znikąd.

Nagłe olśnienie pojawia się prosto z nieba. Zdarzało się, że przychodziło, gdy maszerowałam do kuchni po herbatę. Pomysł był tak genialny, że byłam pewna, że nie będę w stanie o nim zapomnieć. Już sięgając po cukierniczkę nie miałam zielonego pojęcia, co to właściwie było. I nigdy się nie dowiem. W takich przypadkach dobry jest notes - którejś nocy obudziłam się, nabazgrałam po ciemku kilka słów i rano powstała z nich historia dwóch postaci. Innym razem nabazgrałam coś, czego nie byłam w stanie rozczytać, a gdy już jakoś to rozszyfrowałam, nie wiedziałam, o co właściwie chodzi. Życie bywa przykre.
Pomysł od strony technicznej

Teraz trochę o tym, jak nie zamotać się we własne sidła. Niejednemu już się to zdarzyło i idę o zakład, że mi także, chociaż jeszcze nie mam o tym zielonego pojęcia.

Mamy pomysł, coś kliknęło - super. Tym pomysłem jest wysadzenie elektrowni atomowej - ekstra. Jest nawet biedny NPC, który to zrobi, i powód - genialnie! No to dawaj, wysadzamy. Ale co? Ot tak po prostu bohater pociągnie za kilka wajch i wszystko wyleci w powietrze? Nie, to raczej nie jest dobry pomysł.

Wybrałam ten przykład dlatego, że mam za sobą jeden taki przypadek i mogę wesprzeć się własnymi doświadczeniami. Na sam początek najlepiej jest zapytać wujka Google'a i ciocię Wiki o kilka szczegółów dotyczących elektrowni atomowych. Nagle okazuje się, że jest ich wiele rodzajów i każdą można rozpieprzać na różne sposoby. Wielkie pole do popisu i równie dobre do spektakularnej wywrotki.

Gdy już przeczytamy dziesiątki notek z setkami trudnych słówek oraz obejrzymy miliony niezrozumiałych schematów, myślimy. Tak, to ten etap, w którym dobrze jest mieć w miarę sprawny mózg. Wymyśliliśmy - trzeba rozwalić reaktor wodny (wzięliśmy na warsztat elektrownię z właśnie takim reaktorem). Bohater zatrzymuje obieg wody, wszystko się przegrzewa (woda ma za zadanie chłodzić nagrzewający się szybko reaktor, w którym odbywa się proces rozszczepiania jąder atomowych). Potem już tylko buchnięcie pary z kominów (bo wbrew pozorom z kominów wydobywa się właśnie para, a nie żadne związki z kosmosu), wzrost promieniowania, wyciek substancji radioaktywnych, gwałtowny wzrost ciśnienia i mamy wielkie bum.

Dobrze jest, jeśli mamy pod ręką kogoś, kto wie coś na temat elektrowni atomowych. Ba! Wtedy sytuacja jest idealna. Ja nie miałam tego przywileju i posiłkowałam się wcześniej wspomnianymi źródłami oraz własną wyobraźnią, dzięki czemu pewnie jest się do czego przyczepić. A szkoła? Phy. Kto przejmował się wiedzą nabytą na fizyce i chemii.

Pozostaje już tylko umiejscowić elektrownię w jakiś miejscu na Ziemi, sprawdzić, czy ma prawo tam być, doprowadzić NPCa na miejsce i zgrabnie opisać wybuch, które ma nastąpić. Voila.

Jak więc widać, samo kliknięcie i pomysł znikąd to nie wszystko. Trzeba to jeszcze - później - przemyśleć. Czasem wystarczy trochę podumać podczas spaceru czy przed snem, innym razem warto zrobić kilka notatek, jeszcze innym nie obejdzie się bez dodatkowych źródeł.

Ale spokojnie. Ewentualni redaktorzy merytoryczni też za coś dostają pensję. Problem w tym, że za nikogo nie napiszą drugiego Czarnobyla.

Tym oto miłym akcentem kończę, mając nadzieję, że tym razem pieprzyłam w mniejszym stopniu, niż ostatnio.
Related Posts Plugin for WordPress, Blogger...