środa, 17 listopada 2010

Szkoła, program i maturalny klucz, czyli to, co wszyscy kochamy

Szkoła to ulubiony temat wszystkich osobników obu płci poniżej lat dwudziestu. Każdy moment jest dobry, by poużalać się nad ciężkim żywotem ucznia, każda podstawówka, gimnazjum czy liceum świetnie nadaje się do zaprezentowania wszelkich znanych młodszej części społeczeństwa przekleństw, a każdy nauczyciel to oczywiście potwór bez serca, którego życiowym celem jest podniesienie procentu samobójstw wśród młodzieży. W ogóle bycie analfabetą nie może być takie złe.

W skrócie: dziś trochę o dzisiejszej edukacji, raczej ogólne spojrzenie na jej plusy i minusy okiem licealnego przeciętniaka, czyli mnie.

Im dalej w las, tym więcej drzew

Pamiętam dokładnie, jak sprawnie zmieniało się moje nastawienie. W przedszkolu największym problemem było leżakowanie i ohydne mleczne zupy. Pierwsze trzy klasy podstawówki irytowały durnymi podręcznikami z czytankami o drzewkach i guziczkach oraz czepialstwem nauczycielki (każdy pamięta, ile zgrzytania zębami wywoływały ćwiczenia w rodzaju wypełniania całej strony zeszytu literką "s", koniecznie w kształcie pochylonego zawodnika rugby, a nie zwyczajnej eski). Do szóstej klasy zdążyłam sobie uświadomić, że, ojej, niezaglądanie do zeszytów przed sprawdzianem nie jest najlepszym pomysłem. Dodatkowo pojawiły się pierwsze ślady presji wywołanej wynalazkiem znanym jako średnia ocen. W gimnazjum zjawisko to pogłębiło się do tego stopnia, że ostatnia klasa wywołała u mnie tęsknotę z Alą mającą kota i zeszytami w trzy linie. A liceum? Cóż. Nie miałabym nic przeciwko leżakowaniu...

Proces jest bardzo prosty: gimnazjaliści nie mogą doczekać się liceum, a licealiści przelewają morze łez za czasami gimnazjum, w których pojęcia takie jak "moduł" czy "topos" były czystą abstrakcją. Oczywiście tyczy się to nie tylko kwestii szkoły, ale wniosek jest taki: wszędzie dobrze tam, gdzie nas nie ma. Tym samym szczerą niechęć do edukacji tworzy już sam fakt, że z każdym kolejnym świadectwem przechodzimy na, jak to się mawia, wyższy level, co wymaga większego nakładu pracy i kawy.

Wiem, że nic nie wiem, i że mam jutro z tego klasówkę

Czas trochę pojęczeć. Czegoż ciekawego dowiadujemy się w szkole? Na przykład tego, że pierwsza metoda otrzymywania alkoholi polega na hydratacji alkenu, czyli addycji wody do wiązania podwójnego w cząsteczce alkenu. Wiemy też (i musimy zapamiętać na maturę), że "Tren IX" Kochanowskiego to pozorna pochwała stoicyzmu, a naprawdę jego krytyka i nagana. Jest czym zabłysnąć w towarzystwie, prawda? Gdyby zabrakło tematów do rozmowy, możemy też porozmawiać ze znajomymi o tym, że w 1529 roku w Spirze na sejmie Rzeszy potępiono naukę ewangelicką. Ostatecznie, jeśli to nie przysporzy nam chwały, pozostaje jeszcze wygłoszenie monologu po niemiecku (najlepiej z "Fausta").

Moja ironia podobno bywa niewyczuwalna, więc pospiesznie wyjaśniam: według mnie przerażająca większość przekazywanej w szkole wiedzy jest gówno warta. Dokładnie tyle. System ZZZ (zakuj - zdaj - zapomnij) wbrew pozorom ma sens - po cholerę zaśmiecać sobie głowę informacjami, które w ciągu najbliższych stu lat do niczego się nam nie przydadzą?

Program jest urządzony tak, by uczeń posiadł ogólną wiedzę z każdego przedmiotu. Przy tym należy zaznaczyć, że każdy przedmiot jest ważny. Że niby humanistę nie powinna obchodzić indukcja elektromagnetyczna? Ależ skąd! Ma to na sprawdzianie i MUSI go to obchodzić, jeśli chce mieć przyzwoitą ocenę z fizyki, czy mu się to podoba, czy nie.

Nie zazdroszczę nauczycielom. Przez kompletnie spieprzony system i głupotę uczniów doświadczają często takich przykrości, że nic tylko palnąć sobie w łeb. Ale to przecież nie ich wina, prawda? Owszem, zdarzają się "kosy", ale są i tacy, którzy czują powołanie i w gruncie rzeczy prywatnie są naprawdę świetnymi ludźmi. Szkoda, że niektórzy uczniowie nie pamiętają, że nauczyciel to też człowiek. Ten temat to jednak zupełnie inna bajka.

Matura (niech ją piekło pochłonie)

Nawet obowiązkowa matura z matematyki nie zniszczy mojego zachwytu tym, że po ukończeniu drugiej klasy skończy się mój gorący romans z pierwiastkami, komórkami haploidalnymi i energią kinetyczną. Gwoli ścisłości: jako zadeklarowana humanistka mam zamiar walczyć z rozszerzonym polskim, historią i być może wosem. Słowem, tym, co mnie interesuje.

Ale zaraz, momencik... Czyżby i tu był problem? Tak, i to ogromny. Na imię mu Legion... tfu, klucz i spędza sen z powiek wszystkim, którzy polski jako przedmiot właściwie lubią, lubią też pisać i czytać, ale nie lubią myśleć tak, jak szanowna CKE. Czym jest owy słynny klucz, wie każdy maturzysta: to zestaw "widzimisię" egzaminatorów, który ma stanowić dla zdającego ruchomy cel rozmiarów pięciogroszówki.

Trafienie w klucz podczas pisania wypracowania jest dla mnie sprawą absolutnie niewykonalną. Może to coś z moim mózgiem jest nie tak, ale niestety: mam chyba niezwykły talent do nazywania pogłębionej analizy tekstu poetyckiego idiotyczną nadinterpretacją. I tak właśnie ją traktuję. Ja nie kocham klucza, klucz nie kocha mnie; tak sobie żyjemy, rozmijając się podczas pisania wypracowania. Maksymalna liczba punktów za zapis? Żaden problem. Poprawny styl? Da się zrobić. Kompozycja? Max. Język? Dość bogaty. Walory też zawsze jakieś wpadną Ale, cholera, rozwinięcie tematu warte połowę punktacji? W życiu!

W gimnazjum rozprawki uczyły nas wyrażania w miarę inteligentnego własnego zdania. Na wypracowaniu maturalnym nie mamy prawa napisać "moim zdaniem" (już bardziej "zdaniem egzaminatora"). Jest tylko interpretacja, jedyna słuszna i właściwa we wszechświecie. Od pewnego czasu krąży plotka, jakoby "Wisława Szymborska nie potrafiła zinterpretować własnego wiersza zgodnie z maturalnym kluczem", co podobno jest tylko plotką, ale z ziarenkiem prawdy. Podejrzewam, że taki Mickiewicz byłby szczerze zdumiony, gdyby przeczytał interpretację swojej Wielkiej Improwizacji z "Dziadów" cz. III...

Byle do emerytury...!

Tak jest. Jak każdy szanujący się uczeń uważam, że system edukacji wymaga gruntownych reform - i to nie takich, które przeprowadzają niemal na ślepo ludzie dawno nie mający już nic wspólnego ze szkołą. Dla nich wprowadzić obowiązkowe egzaminy z tego czy innego przedmiotu to jak podpisać kilka papierów i pójść na kawę. Szczerze mówiąc nie wiem, jak i co zrobić, ale chyba to nie ja jestem ministrem edukacji, nieprawdaż? Jestem tylko potencjalnym podatnikiem, który ma obowiązek przeczytać "Pana Tadeusza" (pół biedy) i umieć zinterpretować każdą kropeczkę inwokacji (tu już gorzej).

Czego nauczyłam się w szkole jak dotąd? Hmm. Na pewno nie czytać. Pisać też nie (bycie samoukiem to świetna zabawa, a poza tym jakoś nikt nigdy nawet nie pomyślał o wyjaśnieniu mi, w jak wygląda budowanie dialogów). Może liczyć, ale akurat równania kwadratowe do szczęścia nie były mi potrzebne.

Myślę, że najważniejszą częścią edukacji był (i jest nadal) sam kontakt z rówieśnikami i rzeczywistością. Jakby nie patrzeć, wyścig szczurów związany z podciąganiem średniej jest przedsmakiem przed karierą zawodową. Tak na dobrą sprawę szkoła to nic innego jak wysokiej klasy survival. I najczęściej nic więcej.

Ale, było nie było, wiem, gdzie leżą Burkina Faso oraz Surinam i w którym roku rozpoczęła się Wojna Północna!

niedziela, 1 sierpnia 2010

Ej, mam bomba pomysł!

Pomyślałam sobie, że na wakacje dam sobie spokój, ale nie - dla wyobraźni nie ma czegoś takiego jak urlop. Z tego powodu dziś wezmę na warsztat pomysły jako takie. Wprawdzie chciałam spuścić z napuszonego tonu i nie pisać o pisaniu, ale to przychodzi samo.
Jak, skąd, na cholerę mi to?

Ilekroć czytam, oglądam lub nawet gram w coś, co w jakiś sposób działa na moją wyobraźnię, zastanawiam się, jak autor mógł wpaść na taki pomysł. Dobrym przykładem może być opowiadanie Kinga (zawsze najlepszy przykład wszystkiego) "Szkoła przetrwania" - po przetrawieniu kilku tysięcy słów doszłam do wniosku, że ten pisarz musi mieć naprawdę porządnie napieprzone we łbie, żeby wpaść na coś takiego. To była pewnie pierwsza myśl większości nieszczęśników, którzy to opowiadanie przeczytali. Dopiero po chwili poprawiłam się - King musi być nie tylko pieprznięty, ale i cholernie bystry. Weźmy taki "Wielki Marsz". Jak on to wymyślił? A "1984" Orwella? Niby prosty pomysł, ale jakie to wszystko świetne! Jak wymyślić coś, co zapewni oddanych czytelników, satysfakcję i może nawet trochę grosza?

Z własnych doświadczeń mogę powiedzieć jedno: pomysły i ich spoiwa przychodzą same.

Może i brzmi głupio, ale mechanizm jest prosty. Można czytać inne książki w poszukiwaniu pomysłów i później balansować na granicy małego lub dużego plagiatu, można też zdać się na szczęście i własną wyobraźnię.

Jak narodził się pomysł na "Butelkę"? Nie wnikając specjalnie w szczegóły - przyśniło mi się wielkie, stalowe paskudztwo, w którym mieszkali ludzie, potem pustynia, opuszczone miasto, podejrzany domorosły przywódca duchowy i oczywiście szklana butelka, w której COŚ jest. Cała masa bzdur, z czego wszystko już było - nawet butelkę można podłożyć pod dżina w lampie. Na dodatek wcale się nie łączą. Stworzenie z tego szkieletu zajęło mi chyba z pół roku - w tym czasie nie robiłam nic. Kompletnie nic. Nie zastanawiałam się, nie składałam mozolnie elementów. W pewnym momencie po prostu przyszło mi do głowy to czy tamto i historia zaczęła nabierać kształtów. Bardzo ogólnych, to należy zaznaczyć. I tu wchodzi na scenę jeden z przyjemniejszych elementów tworzenia...
Klik!

Czymże jest nagłe kliknięcie? Chyba największym dobrodziejstwem każdego człowieka. Gdy w filmie ktoś nagle krzyczy: "Mam pomysł!", chociaż przez ostatnią godzinę jego wkład w fabułę był znikomy, to oznacza, że w jego głowie coś kliknęło (czyt. w głowie scenarzysty). Gdy w komiksie nad łebkiem postaci pojawia się żarówka, chodzi dokładnie o to samo. To bardzo proste i w tej prostocie cudowne. Nagle, ni z tego ni z owego, coś się pojawia i natychmiast wiadomo, że to jest TO!

Nigdy nie sądziłam, że w jednej z moich historii znajdzie się wkurzający rudowłosy kurdupel z poważnymi problemami z psychiką. Gdy już się znalazł, nie miałam pojęcia, że będzie on towarzyszył głównej bohaterce przez kilkadziesiąt stron. Gdy już stało się jasne, że tak łatwo się od niego nie uwolni, okazało się nagle, że chłopak ma zdolności matematyczne, które bynajmniej nie dotyczą mnożenia - o tym też nie miałam pojęcia. Kolejne elementy doskakiwały na odpowiednie miejsca w momentach, w których najmniej spodziewałam się zmian i mój mózg raczej nie miał z nimi nic wspólnego, co najwyżej grzecznie je opracowywał, żeby całość była w miarę logiczna. Efektu nie jestem w stanie obiektywnie ocenić, ale sam fakt, że Rudy i jego numery narodzili się znikąd, jest bardzo satysfakcjonujący.

Jeszcze innym razem dwie postacie łączyła bardzo ważna dla fabuły więź. Kłopot był jeden - skąd ona niby się wzięła? Nie martwiłam się rozwiązaniem aż do dzisiaj - przyśniło mi się, jako jedyna miła część serii nieprzyjemnych scenek (komu się to kojarzy z czymś innym niż zwyczajne pogawędki?). Doktorek badający dzieciaki, z których jednemu bardzo trzęsą się ręce, więc trzeba ukraść jakieś leki. Brzmi bzdurnie, ale dla mnie w ten sposób powstała nić, która połączyła główną bohaterkę i niejakiego Devraia. I co? Znowu znikąd.

Nagłe olśnienie pojawia się prosto z nieba. Zdarzało się, że przychodziło, gdy maszerowałam do kuchni po herbatę. Pomysł był tak genialny, że byłam pewna, że nie będę w stanie o nim zapomnieć. Już sięgając po cukierniczkę nie miałam zielonego pojęcia, co to właściwie było. I nigdy się nie dowiem. W takich przypadkach dobry jest notes - którejś nocy obudziłam się, nabazgrałam po ciemku kilka słów i rano powstała z nich historia dwóch postaci. Innym razem nabazgrałam coś, czego nie byłam w stanie rozczytać, a gdy już jakoś to rozszyfrowałam, nie wiedziałam, o co właściwie chodzi. Życie bywa przykre.
Pomysł od strony technicznej

Teraz trochę o tym, jak nie zamotać się we własne sidła. Niejednemu już się to zdarzyło i idę o zakład, że mi także, chociaż jeszcze nie mam o tym zielonego pojęcia.

Mamy pomysł, coś kliknęło - super. Tym pomysłem jest wysadzenie elektrowni atomowej - ekstra. Jest nawet biedny NPC, który to zrobi, i powód - genialnie! No to dawaj, wysadzamy. Ale co? Ot tak po prostu bohater pociągnie za kilka wajch i wszystko wyleci w powietrze? Nie, to raczej nie jest dobry pomysł.

Wybrałam ten przykład dlatego, że mam za sobą jeden taki przypadek i mogę wesprzeć się własnymi doświadczeniami. Na sam początek najlepiej jest zapytać wujka Google'a i ciocię Wiki o kilka szczegółów dotyczących elektrowni atomowych. Nagle okazuje się, że jest ich wiele rodzajów i każdą można rozpieprzać na różne sposoby. Wielkie pole do popisu i równie dobre do spektakularnej wywrotki.

Gdy już przeczytamy dziesiątki notek z setkami trudnych słówek oraz obejrzymy miliony niezrozumiałych schematów, myślimy. Tak, to ten etap, w którym dobrze jest mieć w miarę sprawny mózg. Wymyśliliśmy - trzeba rozwalić reaktor wodny (wzięliśmy na warsztat elektrownię z właśnie takim reaktorem). Bohater zatrzymuje obieg wody, wszystko się przegrzewa (woda ma za zadanie chłodzić nagrzewający się szybko reaktor, w którym odbywa się proces rozszczepiania jąder atomowych). Potem już tylko buchnięcie pary z kominów (bo wbrew pozorom z kominów wydobywa się właśnie para, a nie żadne związki z kosmosu), wzrost promieniowania, wyciek substancji radioaktywnych, gwałtowny wzrost ciśnienia i mamy wielkie bum.

Dobrze jest, jeśli mamy pod ręką kogoś, kto wie coś na temat elektrowni atomowych. Ba! Wtedy sytuacja jest idealna. Ja nie miałam tego przywileju i posiłkowałam się wcześniej wspomnianymi źródłami oraz własną wyobraźnią, dzięki czemu pewnie jest się do czego przyczepić. A szkoła? Phy. Kto przejmował się wiedzą nabytą na fizyce i chemii.

Pozostaje już tylko umiejscowić elektrownię w jakiś miejscu na Ziemi, sprawdzić, czy ma prawo tam być, doprowadzić NPCa na miejsce i zgrabnie opisać wybuch, które ma nastąpić. Voila.

Jak więc widać, samo kliknięcie i pomysł znikąd to nie wszystko. Trzeba to jeszcze - później - przemyśleć. Czasem wystarczy trochę podumać podczas spaceru czy przed snem, innym razem warto zrobić kilka notatek, jeszcze innym nie obejdzie się bez dodatkowych źródeł.

Ale spokojnie. Ewentualni redaktorzy merytoryczni też za coś dostają pensję. Problem w tym, że za nikogo nie napiszą drugiego Czarnobyla.

Tym oto miłym akcentem kończę, mając nadzieję, że tym razem pieprzyłam w mniejszym stopniu, niż ostatnio.

niedziela, 20 czerwca 2010

O pisaniu - początek (bełkot gratis)

I oto jest!

Zaczyna się ciekawie - od poukładania sobie w głowie tego, co za chwilę ma powstać i nagłej konsternacji, gdy okazuje się, że problem zaczyna się już przy tytule. Potem człowiek ma wrażenie, że może być już tylko gorzej. W ten oto sposób nawiązałam do dwóch spraw - idiotycznego tytułu tego postu oraz żelbetowej ściany, od której odbija się połowa tych, którzy uznali, że ich przeznaczeniem jest czarowanie słowem.

Skąd w ogóle bierze się to marzenie?

U mnie pojawiło się znikąd; gdy teraz to sobie przypominam, zastanawiam się, czy powinnam się śmiać, czy walnąć głową w ścianę. Byłam w pierwszej klasie podstawówki (nie ma co się nabijać, osiem lat na karku to już coś!), moim głównym zajęciem było apsorbowanie uwagi rodziców, a problemem - niska częstotliwość ukazywania się "Kaczora Donalda". W tym czasie mój brat obchodził pierwszą komunię i z tej okazji w naszym domu znalazł się komputer. Oczywiście byłam potwornie zazdrosna, że on dostał takie cacko, a ja nie, więc zaczęłam kombinować, jak by tu podłączyć się pod użytkowanie potężnego wówczas Pentium 3 (800 MhZ, prawdziwy kombajn w 2001 roku). Nawet przez myśl mi nie przeszło, że komputer może służyć do grania. Jedyne, co przyszło mi do głowy, to trzaskanie w klawiaturę. Dotąd nie wiem, dlaczego akurat to, ale ostatecznie jak mądre dziecko pomyślało, tak zrobiło. W ciągu kilku dni napisałam coś, co według mnie było ciekawym, chociaż trochę krótkim kryminałem, a w rzeczywistości - absurdalnym miksem "Pana Samochodzika", "Winnetou" i przeróżnych komiksów. Pamiętamy, że miałam osiem lat? Pamiętamy. Wszyscy byli zachwyceni - nie tyle treścią mojego dzieła, co faktem, że coś napisałam. Zawsze twierdziłam, że traktowanie dzieci jak idiotów jest wyjątkowo krzywdzące.

O motywacji i pomysłach słów kilka

Ale wróćmy do tematu. Jak wszyscy bardzo dobrze wiedzą, w internecie aż roi się od opowiadań nastolatek i nastolatków, którzy postanowili podzielić się ze światem swoim talentem. Mieliśmy falę historii o emo, Tokio Hotel, Naruto, teraz zmagamy się z plagą epickich opowieści o wampirach, wilkołakach i upadłych aniołach. Nie żebym potępiała taką radosną twórczość, ale nie oszukujmy się - takie teksty są dość nędzne. Delikwent pisze je, bo jest zafascynowany swoim idolem, jakąś książką, serialem, czasem po prostu dlatego, że pragnie poużalać się nad swoim życiem (tak, pisanie doskonale się do tego nadaje).

Motywacja to jedno, pomysł to drugie. Pierwsze to kwestia czysto indywidualna i może być naprawdę idiotyczne, jak zresztą widać w moim przypadku. Drugie nie ma prawa kuleć. Nie może być zapożyczone. Musi być w stu procentach stworzone w naszej głowie. Nie trzeba wiedzieć, jak skończy się nasza historia, kim są poszczególne postacie. Wystarczy główny bohater, cel, do którego dąży, czas, narzędzia i czysta kartka papieru. Gdy już to mamy, zabieramy się do pracy. I nagle w naszej głowie kiełkuje niebezpieczna myśl:

Jesteśmy fajni, bo piszemy

Czytając książkę ulubionego autora człowiek często zastanawia się: "Jak, do cholery, można wymyślić coś takiego? Ten facet (opcjonalnie facetka) jest geniuszem!". Dobre pytanie - jak? Podejrzewam, że tak samo, jak każdy inny pisarz, którego nie mamy za geniusza. Może myślał trochę więcej, pracował trochę dłużej, miał narzędzia lepszej jakości i bardziej pojemną mózgownicę. Ale jest człowiekiem takim jakim jak każdy inny, a ludzie raczej nie bywają geniuszami, jak się czasem twierdzi.

Popadanie w samozachwyt to przyspieszenie, dzięki któremu na najbliższej prostej "geniusz" efektownie się potyka i przewraca.

Często spotykam się z traktowaniem tworzenia historii jak czegoś niezwykłego, magii zarezerwowanej dla nielicznych, których Bozia obdarzyła talentem. To legenda, w której oczywiście jest zawarte ziarenko prawdy, ale na razie nie bierzemy go pod uwagę, bo jesteśmy jeszcze za ciency. Mówi się, że sukces to 10% talentu i 90% ciężkiej pracy - i to brzmi o wiele prawdziwiej. Czy Joseph Heller od razu napisał "Paragraf 22"? Nie, najpierw narażał życie dla bliżej nieokreślonej sprawy na froncie II wojny światowej. Czy King z miejsca zarobił małą fortunę, wydając "Carrie"? Też nie - przez naprawdę dłuuugi czas gromadził druczki z odmowami od rozmaitych wydawnictw. Teraz książka tego pierwszego jest uznawana za perełkę amerykańskiej literatury, zaś o drugim mówi się, że jest niekwestionowanym królem współczesnej literatury grozy.

Nie od razu Rzym zbudowano

Dotarło do mnie, że nie jestem cudowna i mądra, bo potrafię wymyślić świat, umieścić w nim kilka osób i poprowadzić je ku pogrubionemu napisowi "KONIEC". Nadal jednak upieram się przy tym, że pisanie to moje przeznaczenie, droga i temu podobne bzdury. Fajnie. Co dalej?

Mówi się, że należy dużo czytać, jeszcze więcej pisać, odłączyć telewizor od prądu, a modem wyrzucić przez okno. Jakie jest moje zdanie na ten temat?

To zdanie należy wydrukować, oprawić w ramkę i powiesić sobie nad łóżkiem.

Taka prawda. Dojście nie tylko do perfekcji, ale nawet do jako takiej wprawy w każdej dziedzinie wymaga masy czasu, poświęcenia i zapału. Powie to każdy artysta, sportowiec, nawet spec od marketingu. Bez doświadczenia nie można zrobić nic. Tak więc nie wystarczy uczęszczać na lekcje polskiego w szkole (o tym bez wątpienia jeszcze sporo napiszę). Chcesz pisać? Czytaj. Chcesz być elokwentny? Czytaj. Chcesz mieć masę informacji, którymi możesz zabłysnąć w towarzystwie? Czytaj, czytaj, czytaj i wyłącz ten cholerny internet!

Spokojnie, to już prawie koniec

Na dziś chyba starczy. Muszę przyznać, że pisanie o pisaniu nie jest takie proste. Chce się przekazać masę myśli na raz i w efekcie wychodzi bełkotliwe pieprzenie, które widać powyżej. Na dodatek jeszcze w żadnym wypadku nie jestem alfą i omegą w tym temacie, więc moje wywodu należy traktować jak bardzo swobodne własne przemyślenia po ponad ośmioletniej praktyce.

No cóż, następnym razem będzie lepiej.
Related Posts Plugin for WordPress, Blogger...