czwartek, 29 września 2011

Top września 2011

Oto pierwszy post z eksperymentalnej serii [tu wstaw nazwę, gdy już ją wymyślisz]. 
Główne założenie jest takie, że pod koniec każdego miesiąca ułożę zestawienie wszystkiego, co przez ostatnie trzydzieści dni mnie zainteresowało, zachwyciło, po prostu zapadło mi w pamięć. Znając życie, w topkach będą dominowały książki i utwory muzyczne, ewentualnie gry. 
I tak, jest to jeden z pomysłów na rozruszanie Butelki Rudego. Następne zaprezentuję już niedługo

PS: Nie potrafię ocenić obiektywnie tego, co zrobiłam szablonowi.

*     *     *

LITERATURA

"Kocioł" Larry'ego Bonda to opasłe tomiszcze, na które przez przypadek natrafiłam  domu. Raczej rzadko przeglądam zawartość "salonowego" regału, z góry zakładając, że wszystko, co nie traktuje o ogrodnictwie, stolarstwie, wędkarstwie i wychowywaniu dziecka oraz jest ciekawe, już stamtąd wyciągnęłam. Gdy więc tata polecił mi ten właśnie tytuł, zastrzegając, że dużo w nim polityki i może mnie to znudzić, chwyciłam "Kocioł" i bez przesadnego entuzjazmu zabrałam się do czytania. Całość ma około siedemset stron; jestem na pięćsetnej i już ostrzę sobie pazury na recenzję. I entuzjazmu jest we mnie sporo.

Dlaczego książka ta znalazła się w tym zestawieniu? Po pierwsze dlatego, że czytam ją przez cały miesiąc - z przymusową przerwą na "Zbrodnię i karę", fakt - i w związku z tym niczego innego z czystym sumieniem nie mogę tu umieścić. Po drugie: w życiu nie sądziłam, że thriller polityczny tak niesamowicie mnie wciągnie! Napiszę o tym dokładniej w recenzji, ale zagrania szpiegowsko-dyplomatycznie tak zgrabnie przeplatają się tu ze szczegółowymi scenami batalistycznymi, że całość czyta się z zapartym tchem.



GRA
Zastanawiałam się, czy nie umieścić tu S.T.A.L.K.E.R.a, ale ostatecznie padło na "Portal". Dlaczego? Być może po części wytłumaczeniem jest fakt, że w pierwszym tytule się zacięłam, a drugi przeszłam w dwa wieczory, mając przy tym tak niesłychanie dużo frajdy, że niezwłocznie kliknęłam "Nowa gra" po raz drugi (odbiwszy się najpierw od plansz dodatkowych).

Dla tych, którzy "Portala" nie znają, wyjaśniam: gra polega na przejściu szeregu testów, czyli map, w których musimy wykazać się logicznym i kreatywnym myśleniem, a także szczyptą refleksu, które wykorzystujemy do umiejętnego umieszczania portali. Wykorzystujemy je do przedostawania się w niedostępne wcześniej miejsca, psucia laserowych wieżyczek, wykonywania superdługich i supersatysfakcjonujących skoków oraz kpienia z fizyki. Przy czym należy dodać, że grawitacja została potraktowana przez twórców bardzo poważnie i niejednokrotnie psuje graczowi szyki, zmuszając do wymyślania coraz to nowych sposobów na przejście testu. Radość z zabawy portalami jest niesamowita, co potęguje jeszcze specyficzny humor fabularnej części gry, jak choćby przemiła Kostka Towarzysząca czy motyw Ciastka. Jeśli zaś chodzi o drugą część gry, jak zwykle muszę obejść się smakiem - za większą dawkę ulepszonej zabawy płaci się większą mocą procesora i karty graficznej...



MUZYKA

Post-rock to gatunek stosunkowo młody i z całą pewnością niezbyt znany. Jeśli chodzi o jego definicję, to nie czuję się na siłach podjęcia takiego zadania - mogę tylko napisać, że według moich obserwacji jest to rock zubożony o wokal, za to wzbogacony o rozbudowaną linię melodyczną z odrobiną subtelnej elektroniki. Nie mam pojęcia, kto jest najbardziej znanym reprezentantem post-rocka, jednak ja trafiłam najpierw na 65daysofstatci, a później na God Is An Astronaut.

Jak 65dos stawia na tak zwany wykop i swobodną zabawę wszystkimi możliwymi instrumentami muzycznymi, wliczając w to didżejską konsoletę, tak GIAA stawia na niespieszne budowanie podstawy kawałka i stopniowe dokładanie do niego gitary. Gitary w przeróżnych, ale zawsze harmonijnych, miłych dla ucha wymiarach. God Is An Astronaut trafiło do zestawienia nie tylko ze względu na świetną nazwę, ale też klimat, jaki niosą ich utwory. Co ja tu zresztą ględzę; posłuchajcie sami:



*     *     *

Jestem ciekawa, jak podoba się takie małe, miesięczne zestawienie, więc nie pogardzę żadną opinią.

A teraz czas na ogłoszenie parafialne. Niektórzy wiedzą, że przez kilka miesięcy prowadziłam z bratem audycję "Widzisz i nie grzmisz", którą można było usłyszeć co poniedziałek w Radiu Bryff. Teraz radio, niestety, umarło śmiercią finansową, w związku z czym audycje również straciły rację bytu. 

Stwierdziłam jednak, że sama ich idea, a także forma, jest na tyle ciekawa, że chciałabym to przedsięwzięcie kontynuować (nie wiem, jak druga połowa zespołu). Przymierzam się głównie do serii felietonów, w których odświeżę tematy już w audycjach poruszone, a także spróbuję zająć się nowymi. Inny pomysł do po prostu podcast. Osobiście bardziej odpowiada mi forma pisemna, ale to odbiorcy ustalają formę :)

To tyle. W najbliższym czasie z pewnością zamieszczę jakąś małą recenzję, być może nawet "Kotła", jeśli uporam się z nim przed następną lekturą w kolejce. A teraz idę czytać, słuchając Boga-astronauty i wyobrażając sobie niebiesko-pomarańczowe portale.

środa, 14 września 2011

"Fiolet" Magdalena Kozak

"Na górze Róże, na dole Fiołki,
Niedługo wszyscy pójdziemy w aniołki"

Mówcie sobie co chcecie - dla mnie polska fantastyka ma się naprawdę dobrze.

Z uwagi na fakt, że długość oczekujących na mnie w kolejce książek jest odwrotnie proporcjonalna do czasu, który jestem w stanie im poświęcić, starannie dobieram kolejne tytuły. "Fiolet" z początku znalazł się pomiędzy wymagającym niesamowitego skupienia (i późnej pory) tomiszczem, a przymusową lekturą szkolną w postaci e-booka na komórce. Już po kilkunastu stronach trafił na moje biurko w bardziej godnej formie: nowiutki, pachnący papierem egzemplarz z jeszcze błyszczącą okładką. Doszłam do wniosku, że warto poświęcić na Fiołka ciężko zarobione pieniądze. Dlaczego?

Najogólniejszy rys fabuły na twarzach większości potencjalnych czytelników wywołuje kpiący uśmieszek. No bo jak to brzmi: kosmiczne kwiaty zabijają tysiące ludzi na całym świecie? Ufole - jeszcze, jeszcze, ale kwiaty? Na litość boską, KWIATY?! To jeden z dwóch podstawowych zarzutów, które dyskwalifikują "Fiolet" w oczach wielu potencjalnych czytelników. I niesłusznie. Ja sama wszelkie koncepcje tworów z kosmosu, których życiowym celem jest podbicie naszej planety, traktuję z dużym dystansem. Mogę raz czy dwa obejrzeć w telewizji "Dzień Niepodległości" albo "Wojnę światów", tak dla odprężenia, ale czasu przeznaczonego na bardziej ambitne zajęcia nie poświęciłabym chyba żadnej literackiej wizji kolonizacji Ziemi przez ludziki z Marsa. Mimo to jednak kosmiczna forma bytu w samym środku Warszawy nie pozwoliła mi oderwać się od lektury ani na moment.

Kluczowym słowem jest tu "Warszawa". Myślę, że dla mieszkańców tego miasta lub ludzi, którzy tak jak ja z uśmiechem przyjmują wizję obracającego się w gruzy Dworca Centralnego, już samo miejsce akcji jest powodem, dla którego "Fiolet" warto przeczytać. Autorka sprawnie operuje nazwami ulic, placów, budynków, dokładnie przedstawiając drogę, którą poruszają się poszczególne postaci. I razem z nimi idzie czytelnik, przed oczami wyobraźni mając Marszałkowską, podziemia w Centrum, teren przed Pałacem Kultury. To nadaje książce pewną dozę interaktywności; widok tak dobrze znanych miejsc spowitych cieniem gigantycznej rośliny, z śmiercionośnym cyjanowodorem w powietrzu, może nieźle zaskoczyć. Wystarczy tylko zadziałać wyobraźnią i już dostajemy się do wnętrza całej tej historii.

Drugą, nie mniej ważną częścią fabuły i zarazem drugim zarzutem części czytelników są spadochroniarze. Poznajemy ich grupę od środka, bez zbędnych ceregieli. Autorka serwuje nam profesjonalne słownictwo, często pozostawiając czytelnika z chęcią wpisania w Google tego czy innego niezrozumiałego terminu. Do pewnego momentu jest to nieco irytujące - bohaterowie cieszą się w powietrzu jak dzieci podczas bitwy na jedzenie, a my już jesteśmy nawet gotowi poczytać jeszcze trochę o Fiołku, byle tylko nie musieć wertować cioci Wikipedii w poszukiwaniu uproszczonego schematu budowy spadochronu. A potem... Nic. Nagle przestaje to przeszkadzać. Co więcej, zaczynamy wyczekiwać następnego skoku. Ujmę to tak: za nic w świecie nie skoczyłabym na bungee; lęk wysokości chyba by mnie zabił. Po tej lekturze zaś jestem skłonna przemyśleć decyzję o skoku na spadochronie. Coś musi w tym niebie jednak być...

Oprócz tych dwóch punktów, które dla jednych są autami, a dla drugich skutecznymi straszakami, "Fiolet" ma jeszcze jedną zaletę. Jest nim styl pisania pani Kozak. Prosty, przejrzysty, potrafiący nie tylko wywołać na twarzy czytelnika uśmiech, ale także stworzyć napięcie. Na ostatnich stronach sięga ono zenitu; finał ma zabójcze tempo. Dodatkowo autorka w niezobowiązujący sposób serwuje nam mniejsze i większe informacje na temat uzbrojenia, militariów czy farmakologii, że o spadochronach nie wspomnę. Całości dopełniają bohaterowie: wspomniani wcześniej spadochroniarze, komandosi, gdzieś w tle przewijają się też zwykli mieszkańcy Warszawy. Sympatię czytelnika do Os, Drwali i Stróżów, ludzi odważnych, niezłomnych, gotowych do poświęcenia, wzmaga fakt, że wszyscy klną ja banda szewców i na dodatek jeszcze piją tyle, że owa banda miałaby dość po kilku minutach. Taki ich urok, przed którym nie sposób się obronić.

"Fiolet" jest moim zdaniem książką niedocenioną. Tkwi w niej jakaś trudna do sprecyzowania moc, która sprawia, że lektura ma w sobie coś oprócz rozrywki. Nie ukrywajmy: powieść ta ma być właśnie rozrywką. I jest - na wysokim poziomie. Blue skies!

"Fiolet", Magdalena Kozak
Data: 28.02.2011
Ocena: 7+/10

piątek, 9 września 2011

Stosik #1: książkobranie

Doszło do tego, że zgodnie z panującymi ostatnio zwyczajami postanowiłam zrobić stosik. Niestety, prawdopodobnie pierwszy i ostatni w tym roku, ponieważ książki kupuję nadzwyczaj rzadko (upośledzenie finansowe portfela), a jak już, to nie więcej niż 3-4 tytuły na ok. dwa miesiące.

PS: marna jakość zdjęć to rezultat strajku mojej cyfrówki, cykałam więc telefonem.


Na wszelki wypadek wyjaśniam, że książki w tle nie są przedmiotem tego posta ;)

1. "Slepowidzenie" Peter Watts - mówiłam, że zabiorę się za porządne tytuły SF! Przymierzam się do "Ślepowidzenia" od dłuższego czasu, a dziś namierzyłam i upolowałam ostatni egzemplarz na półce. Za polecenie dziękuję Kamilowi :)

2. "Pan Lodowego Ogrodu, tom 3" Jarosław Grzędowicz - zaopatrzyłam się wreszcie w trzeci tom. Ubolewam jednak nad tym, że poprzednie pamiętam zbyt słabo, by zabierać się za lekturę; najpierw muszę repetować poprzedniczki.

3. "Czarna bezgwiezdna noc" Stephen King - w hołdzie mojemu zwyczajowi nieczytania opowiadań. Dodatkowo jak na nowy tytuł Kinga zbiór ten zbiera zadziwiająco dobre recenzje, więc już zacieram ręce.

4. "Cmętarz Zwieżąt" Stephen King - pozycja, przy której zapisanie tytułu staje się nie lada problemem. Muszę przyznać, że kolekcję Kinga uzupełniam bardzo regularnie.

5. "Święty Wrocław" Łukasz Orbitowski - postanowiłam czytać trochę częściej tytuły polskie, a ponieważ od standardowej, "fabrycznej" fantastyki też trzeba czasem odpocząć, zaopatrzyłam się w tę pozycję.

6. "Neuromancer", William Gibson - kolejne sf, a właściwie cyberpunk. Książek z tego podgatunku jeszcze nie czytałam, więc jestem bardzo ciekawa, jak mi wejdzie. Również dzięki Kamilowi.

7. "Na glinianych nogach" Terry Pratchett - ot, taka osłoda życia codziennego. Pratchett jest dobry na wszystko, świetnie rozluźnia i skłania do zabawy słowem. Książki tego pana również kolekcjonuję :)

No i wszystko. Wyjaśniam, że nie wszystkie książki zostały zakupione dzisiaj; jest to po prostu stos ukazujący, co kupiłam przez ostatnie kilka miesięcy i jak dotąd nie przeczytałam. (Innymi słowy lista lektur szkolnych przewidzianych na trzecią klasę zaczyna mnie poważnie irytować).


Related Posts Plugin for WordPress, Blogger...