środa, 30 marca 2016

"Król lata" - część trzecia

Trzecia część noweli (umownie) w odcinkach. Tekst opublikowany również na łamach trzeciego numeru miesięcznika LINIA, który znajdziesz TUTAJ.


Część trzecia


     Wczesnym popołudniem pierwszego dnia lata, niespełna godzinę po uroczystości zakończenia roku szkolnego – tym razem wyjątkowej, bo oznaczała też ukończenie podstawówki – zebrali się na zalanym słońcem skrzyżowaniu szutrowych dróg pod lasem, już uwolnieni od duszących kołnierzyków i wypastowanych lakierków, zamienionych na trampki w różnych stadiach rozpadu. 
     – Na co ci ten kij? – zdziwił się Krzysiek Trzmiel, wtedy jeszcze nazywany przez nich „Einsteinem”. Musiał wykonać gwałtowny odchył w tył, by ratować się przed wyłupaniem oka przez giętki czubek wędki spoczywającej na ramieniu Benedykta. 
     – Idziemy nad staw, nie? 
     – Ale nie na ryby, głupku. Prawda, Artur? 
     – Mhm. 
     – „Mhm”. Pan Zamyślony Jaśnie Oświecony. – Einstein zrobił obrażoną minę i szturchnął kolegę w bok, wiedząc, że ten nawet nie odda, zbyt zajęty rzeźbieniem w wyobraźni sobie tylko znanych teorii. 
     Stojąca jak zwykle trochę na uboczu Gabriela czubkiem buta zakreśliła w piasku koło, a potem przeskoczyła rów oddzielający drogę do linii krzaków, które stanowiły przedsionek podmokłego lasu. Obejrzała się na resztę, zdziwiona, że nie ruszyli jej śladem. 
     – Zamierzacie smażyć się na tej patelni do wieczora? – uniosła brwi. 
     – Artur mówił... 
     – Mówił, co mówił. Nie powiedział, że pójdziemy tam ulicą, inaczej wzięlibyśmy rowery. Mamy tam zajść od strony bagien, aż pod dom Ślepego, prawda? 
     Pomysł Artura na uczczenie pierwszego dnia lata osiągnął już formę, w której przesączał się na nitkach wieloletniej przyjaźni do głów pozostałych. Gab pierwsza odebrała ów niewyraźny jeszcze obraz i teraz patrzyła na kolegę ponad rowem, pochyliwszy się w wyrazie uprzejmej prowokacji. Zaprzecz, mówiła bezgłośnie, zaprzecz, że wcale nie chciałeś zaprowadzić nas do nawiedzonego domu. 
     Skinął głową – lekkim ruchem, patrząc na bok, choć przecież nie wstydził się tego, co zaproponował. 
     Wnętrzności lasu wcale nie były zielone. Gdy tylko przedarli się przez zarośla, otoczenie stało się brunatno-brązowe, zadziwiająco ciemne, tchnące wilgocią i chłodem kojarzącym się z piwnicznym zaduchem. Pojedyncze promienie słońca przecinały listowie jak lśniące ostrza; zdawało się, że oparzą każdego, kto spróbuje stanąć na ich drodze ku czarnej jak węgiel ziemi. Każdy krok groził zapadnięciem się po kostkę w podmokłym podłożu. Nie było ścieżki, więc nawet idący przodem Artur, znający tę drogę najlepiej, nie potrafił do końca określić, gdzie kończy się twardy grunt, a zaczyna bagno. Tu i ówdzie leżały przykryte przegniłymi liśćmi deski, na które bez wahania wchodzili; porozkładali je w poprzednie wakacje, gdy odkryli, że mokradła są znakomitym miejscem na zabawę, ale jednocześnie chwila nieuwagi wystarczy, by z mlaśnięciem pochłonęły but razem ze skarpetką. 
     – Ostatnio nie padało, nie powinno tu być tak mokro – zauważyła Gab. Szła jako ostatnia, zapatrzona w wodę natychmiast zbierającą się w świeżo odciśniętych śladach butów przyjaciół. 
     – Zdziwiłabyś się, ile ta czarna ziemia może zatrzymać wilgoci – rzucił Artur przez ramię. – Tu, gdzie teraz jesteśmy, rok temu można było pływać pontonem. Woda stała przez prawie cały miesiąc. 
     – Skąd wiesz? 
     – Często tu przychodzę. 
     – Sam? 
     Wzruszył ramionami. 
     Ten pomysł wydał się Gab tyleż niedorzeczny, co fascynujący. Gdy wszyscy czworo, razem, zgodnie, dodając sobie wzajemnie animuszu, wkładali ręce do wnętrza Królestwa Lata, nie mogło się stać nic złego. Zupełnie jakby dostawali oficjalne przyzwolenie na to, by tu być, bo postępowali zgodnie z zasadami. Ale przychodzić w pojedynkę na okolone soczystą zielenią, a w środku ciemne, cuchnące gnijącą roślinnością mokradło, gdzie nawet ziemia zdawała się tylko czekać na nieuważny ruch wędrowca, by pożreć go żywcem? Lato nie lubiło dzieci samotnie spacerujących po jego włościach. Artur zresztą przekonał się o tym na własnej skórze, podczas jednej ze swoich jednoosobowych wypraw zabłądziwszy w okolicy, którą, jak mu się wydawało, doskonale znał. Szlak uciekł mu spod nóg i zostawił trzęsącego się pośród drzew. Udało mu się wrócić do domu po ponad pięciu godzinach. 
     Zatrzymali się przy zwalonym, zbutwiałym pniu, który niemal całkowicie zatonął w gąbczastym mchu. 
     – To tutaj.
Related Posts Plugin for WordPress, Blogger...