piątek, 29 czerwca 2012

Pomaturalnie, a pracowicie

Nie ukrywam, że należę do przesławnego rocznika '93 i w tym roku zdawałam maturę. Często też wypowiadam swoje, najczęściej bardzo krytyczne, opinie na temat egzaminu dojrzałości. Ponadto nigdy nie przegapię okazji na to, by na coś ponarzekać, a przy okazji jeszcze popisać o sobie, skoro w głębi duszy jestem egoistką. Do tego nierzadko przemawia przeze mnie cynizm i chłód, zdiagnozowane ogólnie jako zblazowanie.

I właśnie te fakty odzwierciedli dzisiejszy, lekko felietonistyczny wpis.

Zaczynamy losowanie, proszę o zwolnienie blokady...

Jeśli chodzi o formę egzaminu maturalnego z przedmiotów tak konkretnych jak matematyka czy historia (innych, np. chemii czy biologii, nawet nie widziałam na oczy, chcąc uchronić swój mózg przed zwęgleniem), to jest ona bardzo konkretna. Na matmie sprawdza się umiejętności, zdobyte w ciągu ostatnich trzech lat, przy pomocy przeróżnych, często niemożliwie skomplikowanych - tu mam na myśli "dowodowce"- lub standardowych, jasnych zamkniętych zadań. Historia to pytania o określone informacje, wybrane spośród tych, których powinniśmy zdobyć w trakcie nauki, plus trochę detektywistyczna analiza źródeł, i wreszcie plus wypracowanie, którego sposób sprawdzania jest tyleż tajemniczy, co korzystny dla ucznia. Sama w tym roku o Aleksandrze Wielkim nie napisałam niczego konkretnego, bawiąc się raczej w krytyczną analizę pseudo-psychologiczną, a zdobyłam ponad połowę punktów.

Przy egzaminach z języków jest, rzecz jasna, inaczej. Angielski, a przynajmniej podstawowy, nie wymaga niesamowitej erudycji, znajomości reguł gramatycznych w teorii w zasadzie też nie, w praktyce tylko trochę, by napisać w miarę zrozumiały list do wyimaginowanego kolegi z Anglii. Liczy się umiejętność swobodnego wyrażania określonych myśli, wyłapywania informacji ze słuchu i jakże rzadka w tych czasach zdolność czytania. Mimo pewnej dozy infantylizmu taka forma egzaminu wydaje się dość sensowna.

A język polski? No, tu również dobrze jest umieć czytać. Najlepiej między wierszami, niekoniecznie znajdując podteksty erotyczne, ale metafizyczne, religijne i patriotyczne - chętnie. Zdolność trzymania długopisu również nie zawadzi, chociaż umiejętność poprawnego zapisywania poszczególnych wyrazów i rozdzielania ich znakami interpunkcyjnymi wpływa na końcowy wynik w stopniu minimalnym. Dość istotny jest za to styl - odpowiednio patetyczny, sztywny jak stalowy napierśnik, równie nieprzebijalny i najczęściej zwyczajnie napuszony, przeraźliwie nudny, pozbawiony życia. Za błyskanie humorem - minus. Za oryginalne zestawienia słów - minus. Za jakikolwiek przejaw chęci bawienia się formą - minus. Jeśli chodzi o język, również dobrze jest specjalnie się nie wykazywać, chyba że po głowie chodzi jakiś termin okołodupoliteracki. Znanym i kochanym gwoździem programu jest zaś klucz, czyli czynnik, który czyni wypracowanie z polskiego najbardziej losowym egzaminem, jaki świat widział. Znajdziesz w tekście cechę A? Brawo, punkt. Znajdziesz cechę B? Niestety, nie mamy jej w kluczu, więc zero. Cecha C? Nie ma. Cecha D? Brak. Cecha E? A gówno.

To już lepiej testować uczniów z umiejętności trafienia szóstki w Lotka.

Jak z większości przedmiotów wyniki w miarę dobrze odzwierciedlają zarówno umiejętności i wiedzę ucznia (i szczęście w trafieniu na w miarę miły zakres tychże), tak przy polskim nie ma przebacz. Gdyby przyszło mi napisać maturę, mając do porównania obrazy dziecka w "Grze Endera" i "Władcy Much", czyli dwóch moich ulubionych, a zbliżonych tematycznie książkach, mogłabym dostać zarówno 100%, jak i 20%, w zależności od własnego mózgu, klucza, humoru egzaminatora, pogody i stopnia wilgotności powietrza. Tu nawet słowo "absurd" jest za słabe. A co najciekawsze, wszyscy o tym wiedzą, a nikt - szczególnie wśród osób kompetentnych - nic z tym nie robi.

Ja zajęta. Dać mi spokój.

Po przebrnięciu przez trudy matury zaczął się czas dość szumnie nazywany "najdłuższymi wakacjami w życiu", trwający w zasadzie od końcówki maja aż do października, gdy większość maturzystów zostaje przemianowana na studentów. Część z nich te kilka miesięcy poświęca na podróże, część na imprezy, część na podróże i imprezy jednocześnie. Wielu świeżo upieczonych dorosłych idzie też do pracy. A co może robić? No, wiele rzeczy. Na przykład kelnerowanie. Albo kasa w sklepie czy też fast foodzie. Absolutnym hitem jest oczywiście call center - z tego oczywistego powodu, że tu nie wymaga się ani książeczki sanepidu, ani nawet doświadczenia (które na rynku pracy stanowi walutę równie rozpowszechnioną, co euro w Ugandzie).

W moim przypadku z braku innej możliwości padło właśnie na tę ostatnią opcję wakacyjnego zarobkowania - czy też dorabiania, w zależności od zacięcia i umiejętności delikwenta. Dwa tygodnie siedzenia na słuchawkach za mną, w tym sporo szkoleń, morze wypitej wody mineralnej, kilkakrotne zdarcie gardła i, co dziwne, zaledwie kilkakrotne opieranie się wulgarności potencjalnych rozmówców. Z powodu krótkiego stażu niewiele mogę powiedzieć na temat realiów tego zajęcia, za to z całą odpowiedzialnością stwierdzam, że tego rodzaju praca wymaga dużego zaangażowania, by osiągać przyzwoite efekty (prowizje od udanych rozmów) i jeszcze większej determinacji, by nie rzucić roboty w diabły po pierwszych trzech dniach.

Tu na pomoc przychodzi zasada "jak się nie ma co się lubi, to się lubi co się ma". Zwyczajnie wku*wiająca praca? No to odszukajmy parę plusów. W przypadku call center bodaj największą zaletą jest wyrobienie "gadanego". Po paru miesiącach na słuchawkach można wcisnąć Eskimosowi wannę lodu. Albo smartfona emerytce, gdyby zastosować bliższą analogię. Innymi słowy, znacznej poprawie ulegają umiejętności takie jak zdolność przekonywania, manipulowania rozmówcą, mówienia jednej rzeczy na pięćdziesiąt różnych sposobów i odpierania najróżniejszych, niewygodnych argumentów w sposób całkiem naturalny. Poza tym można też, jak w moim przypadku, zacząć pić więcej wody i wreszcie zwalczyć upierdliwe odwodnienie organizmu, a także natchnąć swój głos nienatarczywą uprzejmością, wręcz niezniszczalną choćby w obliczu bombardowania bełkotliwymi przekleństwami.

No i zarobisz. Niewiele. Ale zarobisz!

Coś z niczego.

Najdłuższe Wakacje Życia mają wszelkie podstawy do tego, by być najbardziej pouczającym okresem chronicznego niedoboru energii, także tej pozytywnej. Nie pozostaje więc chyba nic innego, jak tylko czerpać doświadczenia pełnymi garściami i w międzyczasie nie zwariować, by później zemścić się na rzeczywistości na swój własny, perfidny, ale też wysublimowany sposób.

Bo największą sztuką jest przecież przekuwanie przeciwności losu na własne atuty.

piątek, 1 czerwca 2012

Top maja 2012

To trochę dziwne, że poza spamerskimi topkami niewiele ostatnio tu publikuję.
Posypuję głowę popiołem i obiecuję poprawę. W końcu egzaminy odbębnione, teraz mogę szaleć.

*      *     *

LITERATURA

Do połowy maja harmonogram miałam zapchany maturami, ale po zakończeniu egzaminów pisemnych mogłam wrócić do dawnego tempa. Zaowocowało to skończeniem świetnego "Ptaśka" (niby do prezentacji, ale czytałam go przede wszystkim dla siebie, a nie żeby mydlić oczy komisji), połknięciem "Pikniku na skraju drogi" w dwa wieczory, przekopaniem się przez wzloty i upadki antologii "31.10" oraz rozpoczęciem równolegle również zbioru opowiadań "Nowe idzie" oraz dobrze wszystkim (tylko nie mnie) znanego "Hyperiona". Z pozycji tych zdecydowanie najlepsi byli Wharton i Strugaccy, a ostatecznie najwięcej radości przyniósł tytuł numer dwa.

Muszę przyznać, że w przypadku Strugackich dałam się złapać nie tyle na opowiadane przez nich historie, co raczej styl. Podoba mi się bardzo: często mroczny świat, sytuacje zakrawające na tragedie i bohaterowie, którym daleko do świętości, są opisane prosto, wyraziście i przede wszystkim też lekko, z ironicznym humorem, który zawsze mnie zaskakuje. Narracja płynie. Nie inaczej jest w przypadku "Pikniku na skraju drogi" - książki, która jednych zachwyciła, innych zawiodła. A jak to było ze mną? Ja... jestem usatysfakcjonowana.

Oczywiście uwielbiam grę "S.T.A.L.K.E.R.". Niemałego trudu wymagało ode mnie wmówienie samej sobie, że okładka "Pikniku..." to tylko pic, skok na kasę, a obie historie - i światy - mają ze sobą wspólnego stosunkowo niewiele. Udało mi się spłaszczyć oczekiwania i podejść do tego tytułu jak do zupełnie samodzielnej, niezależnej historii. I opłaciło się. Prawda jest taka, że fani serii gier mogą być zawiedzeni, ponieważ "Piknik..." jest historią w zupełnie innym tonie. Strzelania tu wcale, elektrowni ani widu, ani słychu; pozostały tylko artefakty i zawód stalkera. Mi to wystarczyło. Polecam.


GRA

Z serii "Zamierzchłe Czasy". Pamiętacie filmy o paskudnych, obślizgłych Obcych, których rozpoznawało się głównie po tym, jak w młodszej wersji skakały ludziom na twarze, a w starszej tych twarzy pozbawiali? A pamiętacie tą drugą istotę pozaziemską, w masce, z całym arsenałem, wydającą zastanawiające dźwięki, niestrudzenie polującą na Obcych i przy okazji roztrącającą ludzi jak kostki domina? To właśnie Alien vs Predator. Mi w ręce wpadła druga część gry - prawdę mówiąc brat wcisnął mi płytę do napędu i oznajmił, że teraz w to będziemy nacinać przez LAN. No i masz...

Zorientowani wiedzą, innym wyjaśnię: z technicznego punktu to FPS, w którym można zagrać jedną z trzech ras/klas: marine, predatorem lub alienem (obcym). Praktycznie rzecz biorąc, ludzie niespecjalnie w całym zestawieniu się liczą. Przeciwnicy są dla nich praktycznie niewidzialni, wobec czego trzeba polegać na pikającym szaleńczo wykrywaczu ruchu i ewentualnie strzelaniu na oślep granatami paraliżującymi. Śmieszne jest to, że... to bawi. Marine w porównaniu z predatorem czy alienem nie ma szans, ale to sprawia, że gracz zaciska zęby i zaczyna kombinować. I robi to tak długo, aż znajdzie sposób na obie paskudy. W przypadku predatora zabawa jest jeszcze większa: załączenie kamuflażu i podkradanie się do odwróconego plecami przeciwnika z włócznią jest naprawdę bardzo satysfakcjonujące. Jeśli zaś chodzi o obcego, to mój błędnik nie pozwolił mi na głębsze zapoznanie się z tym draniem. Łażenie po ścianach i suficie naprawdę przyprawia o zawroty głowy. Reasumując, tu każdy znajdzie coś dla siebie. Jak nie przeciw wrednemu bratu, to chociaż w kampanii jednoosobowej.


MUZYKA

Dużo muzyki ostatnio, bardzo dużo. The Album Leaf, Andrew Bird, Jeremy Soule, Collapse Under The Empire, Sufjan Stevens, David Garrett, No.9... Skakałam po bodaj wszystkich stylach muzycznych, jakie nawinęły mi się pod rękę, od post-rocka przez folk aż do elektroniki (odpaliłam nawet Jeana-Michela Jarre'a). 

Tym razem jednak ujęła mnie muzyka przypadkowa, polecona przez współpracownika w kwestiach muzycznych kooperacji. Po prostu zakochałam się w soundtracku do gry Bastion, skomponowanym przez Darrena Korba. To jedna z niewielu płyt, na których każdy, absolutnie KAŻDY kawałek przyciąga uwagę. A żeby to udowodnić, wyjątkowo rzucę dwoma utworami.




sobota, 19 maja 2012

"Władca Much" William Golding

“Nożem zwierza! Ciach po gardle! Tryska krew!”

Intrygująca okładka i jeszcze bardziej intrygujący tytuł. To wystarczyło, bym sięgnęła po tę książkę w wieku lat parunastu, nie wiedząc, że zapamiętam ją prawdopodobnie na całe życie. Nic zresztą nie zapowiadało szoku; ta krótka historia zaczyna się jak opowieść dla najmłodszych, trochę w stylu „Robinsona Crusoe”, na ostatnich stronach zaś mrozi krew w żyłach, staje się gorąca i lepka, jeży włosy na głowie. Jest w stanie sprawić, że dorośli spojrzą z trwogą na swoje dzieci, zastanawiając się, do czego  mogą być zdolne.

Grupka dzieci w wieku od sześciu do dwunastu lat cudem przeżyła katastrofę samolotu. Znalazły się na bezludnej wyspie, obfitej w owoce, bez zagrożenia ze strony zwierząt. Są zupełnie same i nareszcie, jak im się wydaje, będą mogły bawić się do woli. Właściwie zapowiada się wspaniała przygoda, nic nie wskazywałoby na to, że tym chłopcom w ogóle przytrafiło się jakieś nieszczęście. Wydaje się, że mogą spełnić tu swoje marzenia — odkrywanie wyspy, zabawy w wodzie, wszystko to, czego nie mogli doświadczyć mieszkając w miastach pod kontrolą rodziców. A jednak nie do końca wiedzą, w co i jak mają się bawić... 

Dwaj nieco starsi chłopcy, Ralf i Prosiaczek, postanawiają wezwać wszystkich na zebranie, podczas którego mają omówić sytuację i znaleźć jakiś sposób na opuszczenie wyspy. Podczas spotkania dzieci muszą wybrać przywódcę – wesołego i sympatycznego Ralfa lub Jacka, chłodnego dowódcę grupy chórzystów. Zwycięża ten pierwszy. Natychmiast zabiera się do ustalenia zasad obowiązujących na wyspie i rozdzielenia obowiązków. Tak więc dzieci przy pomocy okularów Prosiaczka rozpalają wielkie ognisko mające sprowadzić pomoc, większość chłopców ma pilnować, by płomienie nie zgasły, a chórzyści z Jackiem na czele stają się myśliwymi. Równocześnie wśród maluchów zaczyna krążyć historia o czającym się w gęstwinach Zwierzu – bestii czyhającej na życie dzieci.

Z czasem porządek, a wręcz małe państwo, do którego utworzenia dążył Ralf, rozsypuje się. Myśliwi okazują się być aż nazbyt skuteczni. Jack zabija pierwszą świnię, którą pożywiają się dzieci i w tym momencie znika niewinność, przeradzając się w siłę i brutalność. Ognisko symbolizujące nadzieję na powrót do domu gaśnie, mali rozbitkowie dzielą się na dwa wrogie sobie obozy. Liczniejsza grupa myśliwych poluje, zabija, syci się mięsem i niezwykłą mocą panowania nad życiem innych istot. W czasie spontanicznego tańca, śpiewając: “Nożem zwierza! Ciach po gardle! Tryska krew!”, wpadają w trans i doprowadzają do pierwszej, lecz bynajmniej nie ostatniej tragedii...

Wizerunek dzieci w książce Goldinga przeczy temu, co sądzimy i co jest dla nas jasne. Nagle okazuje się, że z pozoru bezbronny dwunastolatek może posunąć się do najgorszych czynów, nawet nie myśląc przy tym o czymś, co mogłoby uchodzić za motyw. Nóż trzymany w ręce i krew ofiary spływająca po policzkach daje uczucie władzy i to wystarcza. Brak ściśle przestrzeganych reguł, ograniczeń i kontroli sprawia, że dziecko zmienia się w mordercę, myśliwego. Mały wiek i brak doświadczenia okazuje się nie przeszkodą, a raczej furtką do szaleństwa i przemocy.

„Władca Much” wywarł na mnie niesamowite wrażenie. Znacznie odbiega od standardów, zaskakuje i przeraża. Jakiż szok przeżywa czytelnik, gdy po kilku rozdziałach radość na wyspie nagle zostaje zastąpiona brutalność i śmierć! Nie jest to jednak  książka dla każdego. Żeby w pełni ją docenić, trzeba dostrzec przesłania zręcznie wplecione w treść, jak choćby świńska głowa zatknięta na kiju, oblepiona przez chmary much i przemawiająca do przestraszonego Simona. Po lekturze trudno będzie czytelnikowi uciec od trudnych pytań. Czy każdy skrywa w sobie tę małą, ukrytą cząstkę myśliwego, czekającego na dogodny moment, by zawładnąć człowiekiem? Skoro dzieci są zdolne do takich czynów, to co może zrobić dorosły? Czy tak naprawdę każdy z nas jest Zwierzem?

"Władca Much", William Golding
9/10

poniedziałek, 30 kwietnia 2012

Top kwietnia 2012 (wersja rozszerzona)

Jako że ostatnio treść topki była bardzo niesatysfakcjonująca i nie obfitowała w elementy, które można uznać za zaje... za bardzo interesujące, świetnie wykonane i miłe dla oka czy ucha, podsumowanie kwietnia będzie wyglądało inaczej.

 Zamiast użalać się na maturę, postaram się zestawić tu nie tylko znaleziska, które sprawiły, że ten miesiąc stał się lepszy, ale głównie te, które ubarwiły mi dopiero co ukończone liceum. Wezmę więc pod uwagę po prostu trzy ostatnie lata.

A  żeby nie było za długo, amputowałam tej topce sekcję gier - w myśl teorii, że gry często pożerają nasz czas, a w zamian dają niewiele. [co jest oczywiście całkowitą bzdurą]

*     *    *


2009/2010
 
LITERATURA

Rok obfitujący w Kinga oraz pozycje przypadkowe i, co gorsza, większość z nich zasługuje na umieszczenie tutaj. Jak wybrać najciekawszą książkę spośród perełek takich jak "Dziewczyna z sąsiedztwa", "Misery", "Paragraf 22"? Z naprawdę WIELKIM trudem decyduję się na jedną. Niech będzie nią...


..."Wielki Marsz" Stephena Kinga. Powieść o chodzeniu, która zglanowała moją wyobraźnię, bezlitośnie przemaszerowała po tej części mózgu, która odpowiada za pomysłowość, a na koniec strzeliła w plecy rozsądkowi, karząc iść, nie zatrzymując się nawet na moment. Można oczywiście powiedzieć - jak przy niemal każdej książce Kinga - że historia ta ze względu na konstrukcję nie jest zbyt zaskakująca, że epatuje przemocą, że dziwna, że o niczym... Ale po co? Zamiast tego proponuję po prostu ruszyć z bohaterami w Wielki Marsz i spróbować dojść do końca. 



MUZYKA

Rok tak zwanej muzyki epickiej, która zazwyczaj towarzyszy trailerom gier lub filmów, czasem też sprawia, że wizualnie nędzna reklama zapada w pamięć lub chociaż nie drażni. Jest to jeden z tych gatunków muzyki, które mimo różnorodności są mało znane, trudno dostępne i niełatwo wśród nich namierzyć utwory po prostu idealne. Mi się udało. Na oko setkę razy. Wśród znanych mi wytwórni prym wiedzie - z miażdżącą liczbą ponad 5,000 odtworzeń na samym last.fm - Two Steps From Hell




2010/2011

 LITERATURA

Naprawdę dużo czytania - po spadku tempa w czasach gimnazjum i pierwszej liceum tu nastąpił cudowny rozkwit apetytu na książki. Zaowocowało to wieloma pozycjami, które muszę uznać po prostu za niezwykłe ("Metro 2033", "Fight Club", "Jestem legendą"). Tym razem jednak na prowadzenie wyraźnie wysuwa się tytuł wielokrotnie przywoływany na łamach Butelki Rudego, czyli...




 ..."Gra Endera" Orsona Scotta Carda. Nudna jestem, nie? W tym punkcie nawet nie wypada mi za bardzo się rozpisywać, zamiast tego odeślę więc do recenzji (o TUTAJ).


.



MUZYKA

Początek mieszania różnych stylów muzycznych na jednej liście odtwarzania. Obok utworów symfonicznych w moim odtwarzaczu można było znaleźć także rock, inde, fortepianowe/skrzypcowe plumkanie... Czego dusza zapragnie. Jednym z najważniejszych odkryć było jednak zorientowanie się, że kategoria powszechnie znana jako "soundtrack" kryje w sobie prawdziwą kopalnię świetnej muzyki - tak z filmów, jak i z gier. Ikoną tej idei prawdopodobnie na zawsze będą dla mnie kompozycje Akiry Yamaoki.




2011/2012

LITERATURA

Wprawdzie musiałam tu zwolnić z czytaniem z powodu zbliżających się egzaminów, ale to nie przeszkodziło mi w natknięciu się na kilka interesujących pozycji, z których do większości przymierzałam się ju od dawna. Na pierwsze miejsce jednak wysuwa się tytuł absolutnie przypadkowy, którym jest...

 ..."Żuk w mrowisku" Arkadija i Borysa Strugackich. Nigdy nie spodziewałam się, że rosyjskie science fiction tak bardzo przypadnie mi do gustu. W przeciwieństwie do faworytów z poprzednich lat ta pozycja nie wryła mi się w mózg z siłą wiertarki udarowej. Nie musiała. Przyjemność z zapoznawania się z tą książką była tak wielka, że wystarczyła, bym pokochała styl Strugackich i niezwłocznie zapolowała na następne ich książki. (Uczciwie należy dodać, że wielki wpływ na sukces w moich oczach [uszach] miał Roch Siemianowski, który sprawił, że audiobook był po prostu znakomity pod względem odbioru)




MUZYKA

Post-rock. Dużo post-rocka, jeszcze więcej post-rocka, niekończące się post-rockowe odkrycia, za każdym razem zachwycające i fascynujące. Gatunek ten trafił w moje gusta idealnie, łącząc w sobie harmonię dźwięków, której szukam w muzyce instrumentalnej, i często niesamowite gitarowe riffy (także te "z wykopem"), których doszukuję się w rocku. Brak wokalu jest o tyle pomocny, że zazwyczaj muzyki słucham przy pracy i ewentualne skupianie się na tekście piosenki po prostu mnie rozprasza. Jako pierwszy z pomocą przyszedł odnaleziony przez przypadek zespół 65daysofstatic.


poniedziałek, 23 kwietnia 2012

Blogowa zabawa - czytelnicze FAQ

Dziś w planach miły przerywnik, czyli zabawa, którą podpatrzyłam na innych blogach. 
Robię zarówno dla relaksu, jak i dla uczczenia Światowego Dnia Książki.
[skoro niestety nie mogę tego zrobić przez zaczytanie się na całą noc]
 
1. O jakiej porze dnia czytasz najchętniej?
W nocy. Rano najczęściej śpię jak zabita albo robię coś, przez co nie mam czasu na czytanie. Po południu sięgam po książkę wyłącznie wtedy, gdy czeka na mnie coś bardzo wciągającego. Wieczorami najczęściej piszę, tak więc utarło się, że czytam po dziesiątej... i do oporu. Czyli zazwyczaj do rana. I w ten oto sposób wpadam w pętlę czasu.
 
2. Gdzie czytasz?
Niemal zawsze w domu, w swoim pokoju, ale z braku innej możliwości mogę to robić wszędzie: w szkole, w środku komunikacji miejskiej, szpitalu, idąc ulicą, czekając na coś... Tak naprawdę każde miejsce jest dobre, jeśli lektura wciąga.

3. W jakiej pozycji czytasz najchętniej?
Leżąc na plecach albo w inny sposób łamiąc sobie kręgosłup w łóżku - ale nigdy leżąc na brzuchu. Czasem zdarza się również, że wyciągam się na krześle przy biurku, zakładam nogi na blat i wtedy biorę książkę. Niestety, pozycja ta grozi skrzywieniem pleców oraz rozbiciem sobie głowy o podłogę lub kant mebla, gdy z obrotowego krzesła wypadają kółka.

4. Jaki rodzaj książek czytasz najchętniej?
W zasadzie fantastykę, w tym horrory, ale lubię również dobre thrillery. Prawda jest taka, że rodzaj książki nie jest ważny, jeśli tylko styl, jakim została ona napisana, mnie zachwyci albo przynajmniej bardzo zainteresuje. Raz się nawet uparłam i przeczytałam podręcznik do psychologii społecznej (opisy świetnych eksperymentów, buahaha), ale raczej nieprędko tę sztukę powtórzę.

5. Jaką książkę ostatnio kupiłeś/aś albo dostałeś/aś?
Aaach, kiedy ja ostatnio byłam w księgarni, chlip...Zdaje mi się, że moim najnowszym nabytkiem jest pozycja grudniowa, prawie-podchoinkowa i baaaardzo niespodziewana, czyli wspomniane w trzecim stosiku "Mówi Warszawa". To ostatnia z "dostanych"; z kupionych pakiet zdobyty parę dni wcześniej: "Rozgwiazda" i "Dom na Wyrębach".

6. Co czytałeś/aś ostatnio?
"Tango" Mrożka - niby do szkoły, ale tak naprawdę to jedna z niewielu lektur, którą przeczytałam dla siebie, a nie z przymusu nauki i sumienia. Oprócz tego "Lot nad kukułczym gniazdem" Keseya - cudo, polecam.

7. Co czytasz obecnie?
Vademecum od historii...? A tak an serio "Ptaśka" Whartona. Po około trzydziestu stronach muszę przyznać, że jest lepiej, niż sądziłam, tym bardziej więc żałuję, że brak mi czasu, by wciągnąć się na dłużej.

8. Używasz zakładek czy zaginasz ośle rogi? Jeśli używasz zakładek, jakie one są?
Niszczę ludzi, którzy zaginają rogi, bo nie chce im się używać zakładek. Serio, strasznie mnie to drażni. Sama używam zakładek "zdobycznych" - na przykład otrzymanej podczas wycieczki w Sejmie zakładki z laską marszałkowską. Mam też jedną biało-czarno-wściekle różową z napisem MATURA. Wyrzucę ją już za miesiąc.
 
9. Ebook czy audiobook?
O, trudne pytanie. Właściwie audiobooków mam za sobą niewiele, a ebooków - całkiem sporo. Myślę, że bardzo dużo zależy od tego, jak książka jest podana. Audiobooki mogą być szczególnie łatwo zdyskwalifikowane ze względu na lektora. Jak dotąd miałam w tej kwestii szczęście ("Przenicowany świat" czytany przez Siemianowskiego, och i ach!), ale ze względu na wymagania bezpieczniej jest wybrać ebooka. Czytanie z ekranu telefonu komórkowego nierzadko ratuje przed zniszczeniem czegoś z nudów. A tak w ogóle to papierowe i ich zapach!

10. Jaka jest Twoja ulubiona książka z dzieciństwa?
To też niełatwa kwestia. W dzieciństwie czytałam bardzo dużo i pewnie część tytułów kompletnie uciekła mi z pamięci. Szczególnie miło wspominam "Dynastię Miziołków" Joanny Olech  i niemal wszystkie książki Niziurskiego i Musierowicz, uczciwie muszę też przyznać, że bardzo lubiłam "Harry'ego Pottera" i "Atramentowe serce".

11. Którą z postaci literackich cenisz najbardziej?
Od roku moje zdanie jest takie samo: Andrew Wiggin, znany szerzej jako Ender. Na razie nikt nie jest w stanie go pobić. Z jednej strony uwielbiam w nim niesamowity intelekt, zdolność planowania i analizy faktów, choćby pod presją, a z drugiej - niesamowitą empatię, która sprawiała, że nigdy do końca nie wygrywa. Absolutny faworyt. Gdzieś w tle są również: Rudy ze "Złodziejki książek", Yossarian z "Paragrafu 22", Groszek również z sagi Endera, Vuko z "Pana Lodowego Ogrodu", Śmierć i Vetinari ze Świata Dysku... No, trochę ich jest. Wszyscy są świetnie wykreowani i mają w sobie coś, za co ich lubię i cenię.

sobota, 14 kwietnia 2012

"Łups", Terry Pratchett

Sir Terry Pratchett to jeden z pisarzy, którzy piszą stylem tak specyficznym i oryginalnym, że albo się ich kocha, albo całkowicie nie trawi. Ze świecą szukać drugiego autora serwującego tak niesamowity miks fantasy i lekko satyrycznego, a zarazem subtelnie zabójczego humoru - dławienie się śmiechem podczas czytania Świata Dysku to atrakcja wliczona w cenę biletu. Mnie osobiście magia tego świata porwała dopiero za drugim podejściem, ale jak już się wciągnęłam, toooo... Kolejną część połknęłam w kilka dni. I mimo że nowsze tomy uważane są za słabsze, „Łups!” dla mnie w żadnym wypadku słabszy nie jest.

„Łups!” to kolejna część poświęcona Straży Miejskiej Ankh-Morpork, a szczególnie stojącemu na jej czele Samowi Vimesowi. Komendant Straży ma nie lada problem: krasnoludo-trollowe nastroje w mieście uległy znacznemu pogorszeniu. Już wcześniej pozostawiały one sporo do życzenia, lecz gdy ponownie zrobiło się głośno o pamiętnej bitwie w dolinie Koom, jedni chwycili za topory i chleb bojowy, drudzy za maczugi i – nierzadko – zęby tych pierwszych. Jakby tego było mało, dochodzi do morderstwa, które jeszcze podgrzewa atmosferę. Sam ma też na głowie kolejny prezent od Patrycjusza, czyli wampira w Straży. A każdego dnia równo o szóstej musi znaleźć się przy łóżeczku Młodego Sama, by dopełnić arcyważnego Ojcowskiego Obowiązku...

Konstrukcja każdej książki z serii Świata Dysku jest podobna: obok pozornie głównego wątku występuje kilka pozornie pobocznych, które jednak okazują się mieć znaczenie większe, niż czytelnik przypuszczał. W przypadku „Łups!” chodzi o wspomniane wcześniej problemy trapiące Vimesa – postać komendanta jest w tym tomie rozwinięta zadziwiająco dokładnie - a także sprawy wewnętrzne Straży. Znamienne dla Pratchetta jest to, że za każdym razem przedstawia nam dobrze znane postaci w nowy sposób, poszerzając ich rolę, pogłębiając charakterystykę. W rezultacie każdy strażnik i bardziej towarzyski (lub mniej, ale mający bardziej na pieńku z prawem) mieszkaniec Ankh-Morpork jest dla czytelnika jak dobry stary znajomy. Tym samym „Łups!” to spacer po znanym miejscu, pośród przyjaciół – jak kolejny odcinek ulubionego serialu, poprzednim razem będącego czystym fantasy, teraz zaś pełnokrwistym kryminałem.

Właśnie – jak się ma sprawa wątku kryminalnego? Nie jestem fanką tego gatunku i spotykam się z nim sporadycznie, więc wystarczy mi, gdy dobrze się bawię przy lekturze. Nie potrzebuję do tego zawiłych intryg, podejrzeń, zdrad i czystych zbrodni. Prawdę mówiąc, preferuję morderstwa brudne, wydarzenia na wielką skalę i zakończone w sposób epicki, a wszystko to podlane mocnym, działającym na wyobraźnię klimatem. W „Łups!” brak przynajmniej części tych czynników całkowicie wynagradzały wszystkie absurdy Świata Dysku, od chochlika Sama „Wpisz Swoje Imię” Vimesa, aż po małe smaczki w rodzaju postaci wychudzonego trolla o imieniu Cegła.

Kolejna część cyklu Świata Dysku sprawuje się doskonale. Zapewnia rozrywkę, wywołuje szczery śmiech, a jednocześnie, jak na opowieść o Straży przystało, serwuje trochę napięcia i wciągającą intrygą. Można dodać teatralnym półszeptem, że jest tu trochę mniej żartów, niektóre rozwiązania sprawiają wrażenie za prostych, a Pratchett napisał wiele książek lepszych od tej. W jakimś stopniu będzie to prawda. To zaś oznacza, że po lekturze „Łups!” należy niezwłocznie sięgnąć po następną opowieść ze Świata Dysku, by przekonać się jeszcze mocniej, jak doskonały jest to miks fantasy i humoru. Z pewnością fani przy kolejnej przygodzie ankh-morporskiej Straży będą się bawić równie dobrze, co przy poprzednich, a zwykli śmiertelnicy... Cóż, przeczytajcie i spróbujcie oprzeć się magii Świata Dysku.

"Łups!", Terry Pratchett
7+/10

środa, 4 kwietnia 2012

Top marca 2012

Wersja spóźniona i nie do końca na poważnie.
Od dawna już nie bawię się w żarty na 1 kwietnia, to chociaż zrobię z lekka autoironiczną topkę na temat czekającego mnie za miesiąc egzaminu-mózgozwęglacza.

*     *     *

LITERATURA

Tak, dobrze widzicie. Oto vademecum od historii; piękne, czterystustronicowe i wściekle zielone, wydane przez wydawnictwo Zielona Sowa. Jest to mój najlepszy przyjaciel od paru tygodniu i zapewne pozostanie nim aż do czternastego maja, czyli do dnia, w którym napiszę wreszcie rozszerzoną historię. Do tego czasu do poduszki czytam na zmianę to wydanie, jakieś repetytorium, podręczniki licealne i pięć zeszytów notatek. Jeśli dzięki temu nie zaliczę egzaminu zadowalająco, to oznacza, że po prostu nauka historii nie jest mi przeznaczona i nigdy nie zapamiętam, która konfederacja była barska, a która radomska. W każdym razie póki co to jedyna lektura, z jaką mam styczność. Smutne, nie?




GRA

Uwaga, teraz wykorzystuję nabyte w liceum umiejętności tworzenia w locie analogii, metafor, niezrozumiałych porównań oraz interpretowania wszystkiego tak, jak mi akurat wygodnie. Jak wszyscy zapewne widzą, dziś odwołam się do tytułu mało znanego, ambitnego i generalnie indie - do Sapera. I to nie dlatego, że w zeszłym miesiącu tak zawzięcie w niego grałam. Otóż doszłam do wniosku, że pisanie matury z polskiego bardzo przypomina Sapera. Jest to coś z pozoru prostego, a w rzeczywistości trudnego z dwóch powodów. Po pierwsze: sądzisz, że nie musisz myśleć, ale musisz, i to tak, jak chcą tego - powiedzmy - Tamci. Tamci ułożyli schemacik, w który musisz trafić, mimo że go nie widzisz. Szansa, że wdepniesz w minę zupełnie przez przypadek jest wysoce prawdopodobna. I, co ważniejsze, nie zależy od twoich umiejętności, a od rozkładu schematu i po prostu twojego farta. To dopiero smutne.



MUZYKA

Krótko i na temat. Oto jedyny słuszny utwór w kontekście tej topki: dobrze wszystkim znany, cholernie demotywujący kawałek "Matura" Czerwonych Gitar.


poniedziałek, 19 marca 2012

"Dom na Wyrębach", Stefan Darda

Z pewnością każdemu, kto mieszka i pracuje w większym mieście, przyszedł kiedyś do głowy pomysł porzucenia ściśniętych blokowisk i wijących się między nimi, wiecznie zakorkowanych ulic. Alternatywą dla tego kotła zawiści, ciągłego pośpiechu, a nade wszystko stresu są albo kosztowne przedmieścia, albo okolice zdecydowanie bardziej spokojne: tereny wiejskie. Któż nie chciałby zamieszkać we własnym drewnianym domku gdzieś na Mazurach czy Roztoczu? Stefan Darda z pewnością rozważa takie rozwiązanie – a wyrazem tego pragnienia oraz zainteresowania naturą i wierzeniami ludowymi jest jego debiutancka powieść pod tytułem „Dom na Wyrębach”.

Oto Marek Leszczyński – doktor prawa, zięć rektora Uniwersytetu Wrocławskiego, może i nieco ograniczany przez ten status, ale za to dobrze sobie radzący w niepewnych czasach końcówki XX. wieku. Ten klarowny w swojej niezmienności i ultranormalny etap życia kończy się z chwilą, w której Marek zostaje przyłapany na pogłębianiu znajomości z pewną studentką. Po rozstaniu z żoną i pracą na wrocławskiej uczelni nasz praworządny doktorek udaje się na drugi kraniec Polski, by tam na nowo ułożyć sobie życie. Dokonuje zakupu domu w przysiółku Wyręby, zamieszkiwanego przez – z nim włącznie – dwie osoby. Całą jego uwagę pochłaniają naprzemienne obserwacje ptactwa, remont miejsca zamieszkania oraz picie alkoholu (co, jak sam twierdzi i podkreśla, na pewno nie uczyni go alkoholikiem). Ten ostatni zwyczaj staje się zresztą dla Marka pomocą przy zachowaniu zdrowego rozsądku, gdy w Wyrębach zaczyna dziać się coś wybitnie nienormalnego...

Ale zanim zacznie się dziać – lub zanim czytelnik zorientuje się, że coś w ogóle jest nie tak – przez dobre sto pięćdziesiąt stron doktor Leszczyński będzie: jeździł na zakupy, rozważał czy jego sąsiad jest mordercą czy też nie, planował swe ornitologiczne podboje, kontemplował przyrodę, pił kawę, pił piwo, pił wódkę i widział ducha. Atrakcji aż nadto jak na spokojne życie w zapomnianym przez świat przysiółku niedaleko Kostrzew. Bohatera odwiedzie to od marzeń o sielance i spokoju, ale czytelnik będzie zachwycony tą litanią czynności gospodarczych i ciągłym jeżdżeniem od Wyrębów do Lublina i z powrotem. Jest w stylu Dardy coś, co sprawia, że nawet poranek skacowanego Leszczyńskiego nabiera ostrości i żywych barw. Kolejne rozdziały mijają niepostrzeżenie, czyta się je niemal jak dziennik – lekki, nieskomplikowany, ale też niesamowicie wciągający. Dzięki temu tekst ma w sobie prostotę rozumianą w jak najbardziej pozytywny sposób. Czytelnik nie otrzymuje prozy pełnej językowych fajerwerków, ale też wcale ich nie wymaga, ponieważ nawet bez tego bawi się wyśmienicie.

Sprawy wikłają się nieco, gdy na scenę wkracza wątek paranormalny, który dotąd czaił się za kulisami i sporadycznie udawał puszczyka. Niestety, poświęcona mu część książki wypada bladziej niż można się było spodziewać; nieskomplikowana i lekka narracja doskonale sprawdza się we fragmentach „obyczajowych”, ale zdecydowanie nie sprzyja budowaniu napięcia i uczucia grozy. To przyspieszenie akcji może sprawić niemały zawód czytelnikowi, który po ujrzeniu na okładce zapowiedzi „klimatu prozy Stephena Kinga” spodziewał się czegoś zupełnie innego – nie odprężającej, nieco baśniowej opowieści, a prawdziwej grozy. Niemniej jednak książkę czyta się dobrze aż do ostatniej strony, a złe wrażenie zostaje zatarte przez intrygujące zakończenie.

Pod względem wydania Videograf II, z którym związany jest Stefan Darda, spisał się dobrze. Korekta nie przegapiła praktycznie żadnego błędu, tekst sformatowano w sposób nieutrudniający czytania (jak miło, że czasem nie stosuje się marginesów na ćwierć strony), a na wstępie czytelnika czeka krótka, ale ciekawa przedmowa autora. Ilustrację na okładce zaprojektował Darek Kocurek, który pracował także nad książkami Carda czy Kinga – nie można się było spodziewać po nim niczego innego, jak tylko uczynienia pierwszego spotkania z debiutem Dardy czymś zachęcającym i oddającym klimat powieści.

Czy „Dom na Wyrębach” to dobra książka? Owszem – wciąga, relaksuje, chwilami bawi, jest też bardziej niż poprawny pod względem czysto literackim. Czy zasłużył na nominację do tak prestiżowych nagród jak Sfinks lub Zajdel? Możliwe, lecz nie należy się dziwić, że nie wygrał żadnej z tych typowo fantastycznych statuetek. Można wręcz pokusić się o stwierdzenie, że powieść byłaby lepsza, gdyby amputowano jej ducha i zamiast tego obdarowano Leszczyńskiego paroma uniwersytecko-ornitologicznymi przygodami. Wówczas nie musiałabym z lekkim rozgoryczeniem stwierdzić, że wielu książkom reklamowanie podobieństwem do prozy Stephena Kinga robi więcej szkody niż pożytku...

"Dom na Wyrębach", Stefan Darda
7/10

Recenzja opublikowana także na portalu Efantastyka.pl -> TUTAJ

środa, 29 lutego 2012

Top lutego 2012

W tym miesiącu było mało pisania, sporo czytania, trochę słuchania i znikomość grania. 
Niech poniższy post odzwierciedli ten przygnębiający stan rzeczy.

*     *      *

LITERATURA

Nie czytam książek historycznych. Prawdopodobnie jest to wina zarówno mojego lenistwa, które utrzymuje mnie w stanie czytania przede wszystkim dla rozrywki, jak i przedmiotu szkolnego. Daję słowo, na dwa miesiące przed maturą na słowo "historia" dostaję dreszczy i zawrotów głowy - to kwestia połączenia mojej żałośnie krótkotrwałej pamięci i wymagającego nauczyciela. W rezultacie do opasłego tomiszcza opisanego jako "Rosja w łagrze" autorstwa Iwana Sołoniewicza podchodziłam nieufnie, ani trochę nie wierząc rekomendacji brata. Ale cóż - trzeba zachować jakieś pozory samokształcenia. Zaczęłam czytać. I wciągnęło jak bagno na fińsko-rosyjskiej granicy. Tym razem więc zamiast rozpisywać się na temat przedstawionej historii i tego, co mnie w tej pozycji zauroczyło, zalecam poczekać na recenzję. 



GRA

Tym razem zamiast prezentować tytuł świeżo "rozegrany", postanowiłam sięgnąć po grę, z którą zapoznałam się już dobrych kilka lat temu. To, że teraz się tu znalazła, świadczy o tym, jak wielki mam sentyment do tej pozycji. Chodzi oczywiście o pierwszą część gry Gothic. Tu również nie zagłębiam się w szczegóły, tak wiele razy wałkowane przez wszystkich fanów serii: jest to niesamowicie wciągające cRPG, w którym znajdziemy tak pasjonującą, dobrze pomyślaną fabułę, jak i sporo porządnej akcji, wspieranej jeszcze przez dobrą mechanikę. Spośród wszystkich zalet Gothica prym wiedzie świat przedstawiony - daleko mu do lekko cukierkowatych typowych fantasy spłodzonych w USA. Tutaj za byle co naprawdę można dostać w gębę, a do lasu strach iść, bo byle wilk może po prostu odgryźć łeb, a zrobienie z odgrywanego skazańca prawdziwego bohatera daje mnóstwo satysfakcji. Chwała pomysłowi otwartego świata i braku levelowania przeciwników, polecam!



MUZYKA

W tym miesiącu jak zwykle coś niezbyt znanego, ale za to nie instrumentalnego. Tym razem do polecenia mam zespół, którego muzykę można skwitować jako coś w rodzaju alternatywy z domieszką rocka. Eee... Tak, coś takiego. Grupę Faunts można kojarzyć przede wszystkim z utworu "M4 Part II", który ubarwiał graczom podziwianie napisów końcowych i ocieranie łezki wzruszenia w pierwszej części gry Mass Effect. Jak się okazało, Faunts ma do zaoferowania parę innych, równie dobrych kawałków, które zaskakują zmiennym stylem (od elektroniki przez post-rock do regularnego rocka) i miłym dla ucha wykonaniem. Ze swojej strony polecam przede wszystkim płytę "Feel.Love.Thinking.Of" z utworem "Out Of A Limb" na czele.


czwartek, 9 lutego 2012

"Kronika ptaka nakręcacza" Haruki Murakami



Ostatnio często słyszę i czytam o Haruki Murakamim, dlatego postanowiłam go "sprawdzić". Dzięki niespodziewanie bogatym zbiorom szkolnej biblioteki weszłam w chwilowe posiadanie "Kroniki ptaka nakręcacza" i zaczęłam czytać. Kompletnie nie wiedziałam, czego się spodziewać...

Na pierwszy rzut oka historia Toru Okady przedstawia się następująco: zwyczajny, szary Japończyk traci pracę, przez co nagle musi całe dnie spędzać w domu, przeżywa ochłodzenie stosunków z żoną, jakaś przedziwna kobieta zdaje się prześladować go telefonami, a na dodatek uciekł mu kot. To problemy, jakie mogą dotknąć absolutnie każdego, chociaż należy przyznać, że ich nagromadzenie w jednym okresie życia nie wróży Toru najlepiej. Jemu samemu wydaje się, że na własne życzenie zamienił karierę w kancelarii adwokackiej na monotonne, puste życie męża na utrzymaniu żony.

Niestety, na tym kłopoty głównego bohatera się nie kończą. Od zniknięcia kota i tajemniczego telefonu wszystko powoli, ale konsekwentnie się rozsypuje. Wszystko, a przede wszystkim granica między fikcją a rzeczywistością. Z początku Toru szuka kota. Potem szuka żony. Na końcu zaś wydaje się, że tak naprawdę Toru cały czas szukał... siebie samego. Czy znalazł? To pytanie, na które każdy musi odpowiedzieć sobie sam.

Nie sposób wymienić wszystkich osób, opowieści i czynników, które wpłynęły na zmiany zachodzące w bohaterze. W tej książce każda rzecz ma znaczenie, a szczególnie to, co z pozoru nic nie wnosi, to, co jest ukryte między wierszami. To wymaga od czytelnika wielkiego skupienia w czasie czytania. "Kronika..." nie jest łatwą lekturą. Prosty język i pozorna przejrzystość każdego zdania są jedynie fundamentem, na którym wznoszą się trudne pytania. Przez cały czas razem z Toru szukamy odpowiedzi, a na koniec dostajemy zaledwie kilka z nich.

A jak w istocie wygląda sprawa z granicą między fikcją a rzeczywistością? Historia Toru uświadamia jedną, bodaj najważniejszą w ciągu całej lektury rzecz - ta granica NIE JEST potrzebna. Toru jej nie potrzebuje, poddaje się nurtowi wydarzeń, nie zastanawiając się, co jest prawdą, a co wytworem wyobraźni. Tym samym czytelnik może decydować, czym dla niego są poszczególne wydarzenia. Dzięki temu "Kronika ptaka nakręcacza" pozwala na naprawdę swobodną interpretację. To prywatna książka każdego czytelnika. Opowiada o szarym człowieku, którym może być każdy z nas. I każdemu z nas z czasem może zatrzeć się granica między fikcją a rzeczywistością... Co, jak nagle się okazuje, jest cennym darem od losu.

Książka ta z całą pewnością jest niezwykła. Wydarzenia opisane przez Murakamiego wiele razy ocierają się o fantastykę, a te sprawiające wrażenie rzeczywistych wywołują u czytelnika ciche podejrzenie, że właśnie normalne historie są najbardziej nieprawdopodobne. Autor w niesamowity sposób osiągnął to, na czym zależy wielu pisarzom: wciągnął nas w swoją grę. Po zakończeniu lektury po prostu musimy zacząć poszukiwać odpowiedzi na pytania, które postawił Murakami. Ta książka jest jak długi hotelowy korytarz z drzwiami po obu stronach. Drzwi te nie są ani otwarte, ani zamknięte - wszystkie są uchylone, a przez wąską szparę sączy się delikatne, jakby zachęcające światło. To od nas zależy, które drzwi pchniemy, by zobaczyć, co się za nimi kryje.

 "Kronika ptaka nakręcacza", Haruki Murakami
7/10

wtorek, 31 stycznia 2012

Top stycznia 2012

Styczeń 2012 zawierał 50% ferii zimowych; innymi słowy przez połowę miesiąca uprawiałam coś, co w języku potocznym uchodzi za opier... znaczy się za lenistwo.

Tym samym czytałam dość dużo, słuchałam sporo muzyki, znalazłam nawet czas na granie, ale ucierpiały na tym moje przygotowania do matury i - przede wszystkim - pisanie. 

Ale nic to, nadrobię.

*    *    *

LITERATURA

W tym miesiącu głównie pozycje ciekawe, z jakiegoś powodu nietypowe i ważne. Były wspomniane przy stosiku opowiadania z kłopotliwego, "podchoinkowego" (w pewnym sensie...) zbioru "Mówi Warszawa" - nierówne, ale pouczające. Była "Extensa" Dukaja, która chyba troszeczkę przerosła moje zdolności pojmowania, chociaż zdecydowanie zadowoliła wyobraźnię. Była "Droga" - nieco gorsza, niż oczekiwałam, ale mimo wszystko na tyle mocna, że dotąd dławię się popiołem. Był krótki, nieco niepokojący, ale też niezbyt zaskakujący horror Koontza, "Ziarno demona". Ale wygrywa i tak tytuł w pewnym stopniu klasyczny: "Rzeźnia numer 5" Kurta Vonneguta.

Tak jest, zasmakowałam w Vonnegucie! Już przy "Kociej kołysce" wiedziałam, że z tym pisarzem coś jest nie tak, ale dopiero ta pozycja pozwoliła mi ustalić źródło niepokoju. Vonnegut ma niezwykły dar nasączania absurdu groteską i nutką fantastyki w taki sposób, że mnie nie odrzuca, mimo że podświadomie wiem, jak bardzo charakter lektury mi nie odpowiada. Tym razem do tej zabójczej, jak się może zdawać, mieszanki doszedł jeszcze czynnik, który był jak znalazł w moim ulubionym "Paragrafie 22", czyli wojna. Całość zaś po prostu wlazła mi do głowy i wyjść nie chce - skwitowanie czegokolwiek słowami "zdarza się" już nigdy nie będzie brzmiało tak samo. Polecam wszystkim bez wyjątku, nawet jeśli nie macie wysokiej odporności na absurd i zdania, które najpierw śmieszą, a potem przez ten śmiech wprawiają w niemałe zakłopotanie.



GRA

Mamy rok 2012. Popkultura zaserwowała nam w ostatnich latach taką papkę, że po prostu MUSIMY kojarzyć ten właśnie rok z apokalipsą, zagładą, katastrofą we wszelkich tego słowa znaczeniach. Ja zaś już od pewnego czasu wobec tych zapowiedzi idę o krok dalej i z lubością przyglądam się wszelkim wizjom postapokalipsy. W przypadku takich zainteresowań nic dziwnego, że wreszcie dorwałam Fallout New Vegas.

Miałam już przyjemność zapoznać się z pierwszą częścią gry. Wprawdzie uległa ona już pewnemu przedawnieniu ze strony technicznej, ale stworzony przez twórców świat bardzo mnie zainteresował i zacierałam łapki na następne części. Przez niedostępność dwójki i zabugowanie trójki (ktoś to w ogóle odpalił...?) padło na część najnowszą. Dobry wybór!

Pustynia. Karabin na gryzonie. Wredne gekony. Z amunicją cienko. Wokół pełno zbirów. Strażnicy mnie nie lubią. Co począć z takim życiem? Otóż... wszystko! New Vegas prezentuje graczowi taki wachlarz możliwości, że głowa mała. Chcesz pomóc mieszkańcom miasteczka na totalnym zadupiu? W porządku. Chcesz je złupić/przejąć? Droga wolna. Wolisz stracić wszystkie kapsle (nie żeby ich było dużo) podczas beztroskiego hazardu? Zapraszamy do Vegas! I tak dalej - dróg, którymi można podążyć, jest mnóstwo; przy tym wątek główny pozostaje ciekawy, a zadania poboczne zróżnicowane. Po prostu cudo! A to wszystko skąpane w palącym świetle słońca, tumanach kurzu, radioaktywnym pyle i z resztkami autostrady majaczącymi na horyzoncie... New Vegas trafiło w moje gusta niemal idealnie!



MUZYKA

Z uwagi na dużą ilość wolnego czasu w tym miesiącu pozwoliłam sobie na luksus oglądania filmów. Poza paroma pozycjami, które należy uznać za efekciarskie i niezbyt oryginalne trafiła się również powtórka z tytułu, który widziałam już wcześniej, ale chętnie powtórzyłam: Cloverfield, u nas znane raczej jako Projekt Monster. Sama koncepcja filmu jest całkiem ciekawa, zobaczcie koniecznie, ale absolutnym mistrzostwem jest jedyny (!) występujący w filmie utwór (przy napisach końcowych...), który można uznać za soundtrack. Jest to "Roar! (Cloverfield Overture)", skomponowane przez Michaela Giacchino, znanego dzięki ścieżce dźwiękowej do serialu LOST.

Posłuchajcie. Intrygujące? Ma klimat? Dla mnie jak najbardziej. A do tego brzmi wyśmienicie.


niedziela, 15 stycznia 2012

"GONE. Faza pierwsza: Niepokój" Michael Grant


Od pewnego czasu odczuwam niechęć do wszelkiego rodzaju powieści młodzieżowych (co, jak sądzę, jest winą wielkiej plagi historii o wampirach, które często nie nadają się do niczego innego niż rozpalenia nimi w kominku). Z tego powodu do mocno rozreklamowanej serii GONE podchodziłam nieufnie.

Ostatecznie do lektury przekonała mnie fabuła książki - kiedyś bardzo często zastanawiałam się, jak wyglądałaby rzeczywistość bez dorosłych. Po przeczytaniu "Władcy Much" wiedziałam, że niezbyt dobrze.  Tym razem jest nie inaczej: po tajemniczym zniknięciu wszystkich powyżej piętnastego roku życia sytuacja w pewnym amerykańskim mieście zaczyna coraz bardziej się komplikować - mało kto jednak podejrzewa, że brak autorytetów to bodaj najmniejszy problem zgrai zdezorientowanych dzieciaków.


Pierwszym kilkunastu stronom towarzyszył sceptycyzm. Z czasem ustąpił on uznaniu wobec autora, że jego powieść naprawdę mnie wciągnęła, mimo to jednak nie mogłam oprzeć się wrażeniu, że duża część wydarzeń dzieje się nie tak jak powinna, a nawet trochę na siłę. Byłam pewna, że Grant wszystko przedstawił w taki sposób, by książkę mogły czytać dziesięciolatki, a ich rodzice nie musieli obawiać się o stan psychiki podopiecznych. Brakowało czegoś, co mogłoby w czytelnika uderzyć, co uświadomiłoby mu, że to wszystko nie jest dla dzieciaków spełnieniem marzeń, a koszmarem.

Ku mojej uldze okazało się, że coś takiego po prostu nadeszło później. Po dłuższej przerwie, spowodowanej narastającą niechęcią do zbyt młodzieżowego charakteru wydarzeń, wróciłam do lektury... i czytałam przez pięć godzin bez ani chwili przerwy. Wciągnęło mnie bez reszty. Wyglądało to trochę tak, jakby w połowie powieści autor postanowił nagle zerwać z łagodnymi opisami i natychmiast wszystko stało się znacznie ciekawsze. Wreszcie historia wzbudziła we mnie emocje, które wcześniej ograniczały się do chłodnego patrzenia na GONE okiem kogoś, kto po lekturze Kinga czy Koontza oczekuje krwi tam, gdzie ona być powinna, napięcia w chwili, gdy czytelnik tego oczekuje, uderzenia, gdy się go nie spodziewa. Od pewnego momentu miałam nieodparte wrażenie, że powieść ta nie nadaje się raczej dla dzieciaków poniżej czternastego roku życia. I to mi się podobało!

Fabuła GONE, mimo że niezbyt odkrywcza i zawiła, jest dynamiczna, a nawet wciągająca. Pytania pojawiają się raz po raz, odpowiedzi zaś zawsze brakuje, co skłania do nieustannego przenoszenia wzroku na następną stronę. Z początku trochę przeszkadzały mi wszystkie paranormalne dziwności - byłam pewna, że historia ograniczy się do problemów wynikających z braku dorosłych. Potem jednak przekonałam się i do tego, a książka zaczęła przypominać dobry serial akcji, niekoniecznie tylko dla młodzieży.

Lecz nie ma róży bez kolców. Poza trochę zbyt łagodnym początkiem słabą stroną GONE są bohaterowie. Rozumiem, że wszyscy mieli mniej niż piętnaście lat, ale chwilami głupota poszczególnych postaci naprawdę potrafi wywołać grymas na twarzy czytelników, szczególnie starszych. Dodatkowo często po oczach bije uboga narracja. Budowa zdań jest prosta, opisy nieskomplikowane, wewnętrzne monologi bohaterów irytujące. W tej kwestii również bolało "upiększanie" - nikt mi nie wmówi, że nastoletni chuligan z kijem bejsbolowym na ramieniu nie zna żadnego z licznych amerykańskich przekleństw. Często wypowiedzi aż się prosiły o wzmocnienie. Należy też wspomnieć, że autor do rozładowywania atmosfery używał żartów, które niemal zawsze były kompletnie nietrafione, mało zabawne i niezbyt błyskotliwe. Pozostaje tylko pytanie: ile z tego można zrzucić na karb młodzieżowego charakteru powieści, a ile na braki warsztatowe Granta?

A jednak książka, która przyciąga na pięć godzin i za nic nie chce puścić, musi w sobie coś mieć. Nie mam żadnych wątpliwości, że pierwsza część GONE to książka dobra, jeśli porównać ją do powstających teraz tytułów dla nastolatków. W zestawieniu z seriami skierowanymi do starszego grona czytelników wypada gorzej, ale nadal jest warta uwagi. Choćby po to, by przekonać się, jak Grant nagle wyrywa się z szeregu grzecznych historyjek dla czternastolatków. Ja tymczasem zacznę rozglądać się za drugą częścią serii.

 "GONE. Faza Pierwsza: Niepokój", Michael Grant
6+/10

sobota, 7 stycznia 2012

Stosik #3: na pracowity nowy rok

Tym razem stosik nie mikroskopijny, a - powiem nieskromnie - imponujący tak w kwestii ilości książek, jak i jakości tytułów. No i oczywiście w  jakimś stopniu ważny. Pod wieloma względami rok 2012 zaczął się dla mnie w sposób co najmniej wredny, ale książkowo się spisał.

Standardowo przepraszam za jakość zdjęć. 
Mój telefon jest lepszym czytnikiem ebooków niż aparatem.


Od lewego górnego rogu:

"Rozgwiazda", Peter Watts - po lekturze "Ślepowidzenia" nie mogłam sobie odmówić dalszego kształcenia się w dziedzinie science fiction. Na następną część niestety chwilowo zabrakło zielonych, ale sądząc z recenzji, pewnie zaraz po lekturze "Rozgwiazdy" upoluję "Wir.

"Odwet" i "Podniesienie" z uniwersum Mass Effect, Drew Karpyshyn - książki pisane na podstawie gier nie są dobrym pomysłem, jeśli naprawdę nie kocha się danego tytułu. Moja miłość do Mass Effect kiełkuje w tempie ekspresowym, ale mimo to po lekturze tych dwóch tytułów mogę śmiało palnąć się w łeb za trochę niepotrzebny zakup. Pierwsza część podarowana przez brata, druga przytargana do domu samodzielnie.

"15 blizn", różni autorzy - wyraz mojej sympatii do horrorów. Zbiór starannie wydany i z interesującą treścią; jak to zwykle bywa w przypadku antologii, zdarzają się teksty słabsze, ale jest też kilka naprawdę ciekawych ("Twitterowanie z Cyrku Umarłych" Hilla rządzi!).

"Dom na Wyrębach", Stefan Darda - jak wyżej. Tej pozycji jeszcze nie zdążyłam przerobić, ale jestem bardzo ciekawa, jak się sprawi. Mam nadzieję na naprawdę przyjemną, sprawnie napisaną historię.

"Rosja w łagrze", Iwan Sołoniewicz - pierwsza z dwóch przypadkowych niewiadomych nie-fantastyk w stosie. Z reguły nie czytuję tego rodzaju książek, więc siłą rzeczy zastanawiam się, jaka będzie ta pozycja.

"Listonosz", David Brin - mamy rok 2012, literatura postapokaliptyczna musi być!

"Pieśń krwi", Greg Bear - skusił mnie krótki opis paru założeń fabuły; ciekawe, jak tym razem wejdzie mi cyberpunk (ciekawe, czy można tę książkę przypisać do tego gatunku).

"Triumf Endymiona", "Endymion", "Zagłada Hyperiona", "Hyperion" t. 1-2, Dan Simmons - nie udało mi się kupić, więc pożyczyłam. Brat po lekturze pierwszego tomu twierdzi, że jest świetne i na dodatek z każdą stroną coraz bardziej się rozkręca, więc dajcie mi czas, a połknę to wszystko w tydzień.

Stosik po prawej złożony i czekający na lekturę dzięki uprzejmości Kamila, który odważył się mi to wszystko pożyczyć ;)

To coś pomarańczowe z boku to zbiór opowiadań, będących rezultatem pewnych warsztatów. Znalazł się tam również mój tekst, który możecie przeczytać TUTAJ. Ponieważ mam jeszcze dwa czy trzy egzemplarze i z chęcią się ich pozbędę (zbiór jakością wydania pozostawia naprawdę wieeeele do życzenia), jeśli ktoś ma nań ochotę, niech po prostu napisze.

W swym niesamowitym geniuszu oczywiście musiałam zapomnieć o jednej z ważniejszych pozycji w stosiku, doczepiam wiec pojedyncze zdjęcie.

"Mówi Warszawa", różni autorzy - zbiór tekstów o Warszawie. Szczerze mówiąc nie lubię tego miasta, ale raz, że czyta się przyjemnie, a dwa, że to jedna z milszych (i bardziej zaskakujących) niespodzianek, jakie mnie ostatnio spotkały. W skrócie - Mikołaj zrzucił mi to na głowę. No, powiedzmy.

Widoczne w tle "Pod kopułą" Kinga jest chyba aluzją co do kontrowersyjnej jakości tego, co czytam.


I zdjęcie zbiorcze - również bez powyższego tytułu, ale i tak wygląda ładnie. W tle mój pstrokaty dywan.


Related Posts Plugin for WordPress, Blogger...