niedziela, 6 listopada 2011

Jestem za, a nawet przeciw

Co my tutaj mamy dziś na kolację? O, sałatka warzywna, pycha! A na dodatek samo zdrowie, witaminek tu pewnie mnóstwo. Gdzie ja rzuciłam ten widelec...? O, jest. Jeszcze tylko trochę sosu i soli i można zajadać. Rany, ale jestem głodna! Okej, starczy: bon appetit! Om nom nom... O, pomidorek. Jaki duży i czerwony! Tylko jakby trochę pękł... A nie, moment. To... to zęby są! Aaaa!

    Zanim jednak przestaniemy żywić się warzywami ze względu na wyposażone w kompletne, a na dodatek charakterystyczne dla drapieżników uzębienie pomidory, spójrzmy na kilka faktów. Miałam okazję brać udział w tzw. Procesie grupowym, podczas którego grupa młodzieży z pewnego warszawskiego liceum oraz nauczyciele i zaproszony gość omawiali problem GMO. Dyskusja była bardzo burzliwa, spór nie został rozstrzygnięty. Dobrą stroną całego przedwsięwzięcia – poza tym, że nikt nikogo nie uderzył, co wbrew pozorom było możliwe – jest z pewnością ilość wiadomości, jakie wszyscy uzyskaliśmy.

    Podczas spotkania pierwsze skrzypce grała jedna z aktywniejszych członkiń inicjatywy obywatelskiej „GMO to nie to”. Jako jedyna z całego grona (z początku sala była napchana po brzegi, potem zaczęła się wyludniać, by w końcu na polu bitwy zostali jedynie najtwardsi) dysponowała sporą bazą informacji na temat przedmiotu dyskusji. Wiedzą tą dzieliła się z nami w sposób dla mnie nieco kontrowersyjny – jako że zasiadłam do spotkania jako zwolenniczka GMO, nietrudno było mi wyłapać, że od pierwszego słowa główny temat spotkania jest okraszany różnego rodzaju pejoratywnymi określeniami, a słuchacze są ustawiani w odpowiedniej pozycji do tematu. To dość oczywiste; trudno, żeby osoba reprezentująca grupę „GMO to nie to” wyrażała się o tym wynalazku niczym o świętym Graalu rolnictwa. Tak czy inaczej przez to my, wszyscy bez wyjątku laicy, mieliśmy i mamy nadal poważną lukę w obrazie sprawy: rubrykę „przeciw” wypchaną po brzegi i rubrykę „za” ziejącą odstraszającą pustką. Dodatkowo dyskusja potoczyła się w dość niespodziewanym kierunku – i temu poświęciłam większość swojej uwagi.

    O co chodzi w sprawie organizmów modyfikowanych genetycznie? Jeśli nie wiadomo o co chodzi, to chodzi o pieniądze, a nawet jeśli wiadomo, to i tak liczy się kasa, dziękuję za uwagę, koniec, kropka. Można w kółko powtarzać, że mieszanie genach kukurydzy sprawi, że ta prędzej czy później dostanie rączek i nóżek, lecz w gruncie rzeczy kluczem do sprawy GMO jest korporacja Monsanto. Wynik wklepania tej nazwy w Wujka Google może spowodować sporą dezorientację: z jednej strony dowiadujemy się, że jest „liderem nowoczesnego rolnictwa, w pełni integrując trzy działy: biotechnologię, nasiennictwo i chemię rolną”*, z drugiej zaś mowa o „największym potworze korporacyjnym, który stanowi śmiertelne zagrożenie nie tyko dla gatunku ludzkiego, ale dla wszelkiego życia na naszej planecie”**. No to w końcu jak to jest: Monsanto to wielka firma wspierająca nowe technologie w rolnictwie, czy też może moloch, który chce się dorobić, a przy okazji wszystkich wykończyć?

    Podstawowym problemem jest więc korporacja Monsanto, która sięga niemal wszędzie, powoduje uczucie dezinformacji, chce zmonopolizować rynek nasienny, wszędzie wciska się ze swoimi niemal cyberpunkowymi produktami, a na dodatek ma paskudne logo. Ten niecny schwarz  charakter skutecznie odciąga naszą uwagę od babrania się w genach roślin w co najmniej niejednoznacznym celu, a przykuwa ją do kwestii tego, co my, szarzy obywatele, możemy zrobić, aby sprzeciwić się takiej Godzilli wśród korporacji. Tu na scenę wkracza coś niezwykłego: chęć stanięcia przeciw sile, z którą na pierwszy rzut oka nie można się mierzyć.  Na drugi zresztą też. I na trzeci.

    Zawsze miałam wrażenie, że ktoś, kto chce wsadzić palce w trybiki ogólnoświatowej machiny, aby ją zatrzymać, jest albo skrajnym optymistą (co jest pewną formą choroby), albo człowiekiem potrzebującym solidnej dawki adrenaliny i dowartościowania poprzez pokazanie, jakim jest heroicznym obrońcą naszej planety. Pokornie błagam o wybaczenie wszystkich tych, którzy co sobotę w tej czy innej sprawie protestują sobie gdzieś w Warszawie, ale ja najzwyczajniej w świecie tego nie łapię. Może to mój skrajny realizm przechodzący w pesymizm, może chęć utrzymania pewnego poziomu aspołeczności, może po prostu egoizm, ale zwyczajnie nie wierzę w to, że poświęcenie tak cennych w tych czasach wolnych chwil na walkę z wiatrakami zmieni świat na lepsze. Moim skromnym zdaniem jeśli coś już ma się zmienić, to technika – a ta prędzej czy później przechyli szalę w tę drugą, bardziej apokaliptyczną stronę. Czy tego chcemy, czy nie.

    Kierunek, w którym dyskusja się NIE potoczyła, mnie osobiście zadziwił: podczas całego spotkania mało kto wspominał o tym, że GMO to żywność. Tak po prostu. Jak powszechnie wiadomo, jedzenie to jeden z tych czynników, które sprawiają, że człowiek żyje lub umiera; to jedna z podstawowych czynności życiowych. Nie jesz - giniesz. Doskwiera ci głód – jesteś zły, a następnie osłabiony (a potem giniesz). Zdobycie żywności staje się kłopotliwe – jesteś jednocześnie zły i osłabiony, bo ganiasz jak głupi od sklepu do sklepu (a w efekcie z tej złości wchodzisz na pasy, nie zauważając czerwonego światła; rezultat dyplomatycznie przemilczmy). Walczący z Wiatrakiem Monsanto ludzie sugerują, by zbojkotować GMO poprzez niekupowanie produktów je zawierających. Zamiast tego można przecież zaopatrzyć się w żywność ekologiczną na bazarze! Sprzedawca nie chce nam powiedzieć, czy dany produkt ma w swoim składzie GMO? Pokażmy mu język i poszukajmy kogoś innego! Fakt, nachodzimy się kilka godzin i w końcu zapłacimy małą fortunę za dopieszczone ekologicznie jedzonko, ale za to dokopiemy Monsanto! Ha! Sprytne! Czujesz moc obywatela demokratycznego państwa? Czujesz swój wpływ na tę machinę? Czujesz, jak ją sabotujesz? Czujesz, jak ona upada?

    Ja też nie.

    Według prognoz za czterdzieści lat będzie nas na świecie dziewięć miliardów. Pozwolę sobie przypomnieć, że już dziś, gdy nasza ukochana, acz już nie taka zielona planeta Ziemia liczy niecałe siedem miliardów mieszkańców, głód jest bardzo poważnym problemem. Jedną z głównych zalet GMO, którą podają zwolennicy tego rozwiązania, jest to, że rośliny genetycznie modyfikowane są bardziej odporne na różnego rodzaju niedogodności losu czy Matki Natury, a więc dają większe plony. Przeciwnicy GMO mówią, że owszem, wszystko wspaniale, ale po jakimś czasie – mniej więcej dwóch latach – te rolnicze supermoce zanikają. Smutne, racja. Ale zastanówmy się: czy te, powiedzmy, dwa lata to nie tysiące nakarmionych ludzi więcej? Choćby przez tak krótki czas? Tu rodzi się jeszcze jedno pytanie: skoro GMO jest w gruncie rzeczy niezbyt wydajne, szkodzi, sprzyja monopolizmowi i, upraszczając, kopie pod nami grób, czemu nadal są kraje, które z niego korzystają, a kolejne, także Polska, rozważają to rozwiązanie? Bo Monsanto im zapłaciło? Jaka firma płaci swoim klientom za to, że ci łaskawie wpuszczą na swój rynek ich produkt? Jak dla mnie wszystko to chwieje się w posadach i wymaga rzetelnego wyjaśnienia.

    Wad GMO mogę wypisać mnóstwo. Część z nich brzmi logicznie, część nie do końca, niektóre przy odrobinie wiedzy i analizy można podważyć. Jeśli chodzi o zalety, sama nie wiem. To, co uważałam za plusy tego rozwiązania – rozwój biotechnologii i nauki w ogóle, większe plony, ogólny postęp i tak dalej – przeciwnicy GMO negują z takim zapałem, że nie mogę spokojnie o nich myśleć, by coś z tyłu mojej głowy nie wydarło się: to nie tak, nie wierz im, to wszystko globalny spisek! Ale wiecie co? Mam gdzieś spiski. Mam gdzieś korporacje. Póki nie włażą mi do domu, na głowę, nic mnie nie obchodzą. Jest naprawdę wiele innych spraw, którymi chcę się zająć, zamiast hobbystycznie pikietować pod warszawską siedzibą Monsanto czy latać od sklepu do sklepu i wykłócać się ze sprzedawcami o to, czy dany keczup został zrobiony z dziesiątej części procenta modyfikowanych genetycznie pomidorów.

    Jeśli ktoś nie może spać po nocy, bo śni mu się, że sałatka warzywna szczerzy się do niego pełnym garniturem umazanych majonezem zębów, to bardzo mi przykro. Współczuję i sugeruję poszukać dobrego psychoterapeuty. Natomiast ja, stojąca po stronie egoistów i realistów, cenię sobie swój czas oraz wewnętrzny spokój na tyle, by odwrócić się do tego plecami i zająć się czymś ważniejszym. Ot, robieniem kolacji na przykład.


* - http://www.monsanto.pl/
** - https://zbrodniarze.com/swiat_wedlug_monsanto

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz

Related Posts Plugin for WordPress, Blogger...