środa, 23 marca 2011

Atak Klonów, czyli regres absolutnie wszystkiego

...czyli pseudointeligenty felieton z działu "bawię się w młodocianego socjologa".

Dziś spojrzymy sobie na społeczeństwo, przy czym nacisk położymy na młodzież, albowiem młodzież jest zadziwiającym i zatrważającym jednocześnie obiektem obserwacji.

Poniższy tekst nie ma na celu obrażenia żadnego z przedstawicieli tej zaiste szlacheckiej grupy, a jeśli ma, to tylko podświadomie. Tu należy pamiętać, że po pierwsze sama do tejże klasy społecznej się zaliczam, a po drugie szkolę się na socjopatkę i jestem już w sumie prawie niepoczytalna, więc nie można mnie pociągać do odpowiedzialności karnej bądź też moralnej. Innymi słowy: jest to wylewanie jadu połączone z prowokacją do dyskusji. Całkiem zabawna forma wypowiedzi, muszę przyznać.

Najpierw statysta

Jak zwykle zacznę od swobodnego przykładu. Spójrzcie: dziecko niewysokie, mniej niż przeciętnej aparycji, mina obojętna/kpiąca/ponura/świadcząca o nieprzespanej nocy. W ręku gruba książka, najpewniej wybitnie niekobieca i raczej niemłodzieżowa fantastyka (lektura mniej wartościowa, bardziej edukująca). Pod książką notes, za uchem ołówek, a w samych uszach słuchawki, z których rozbrzmiewają dźwięki orkiestry symfonicznej. Na nogach znoszone adidasy, które niosą dziecko szybkim marszem przez ekstra-wąski szkolny korytarz. Dziecko wchodzi do sali, siada przy ławce, kładzie książkę na blacie. Otwiera notes, przez pięć minut szuka ołówka, a potem z najwyższym zdumieniem znajduje go za uchem. Zaczyna pisać, marszcząc brwi i co chwilę obracając ołówkiem między palcem wskazującym a środkowym. Po chwili wyjmuje z - o zgrozo! - plecaka - Jezu, to straszne! - kanapkę z serem i szynką. Konsumuje ją, z zamyśloną miną rozglądając się wokół i ze wszystkich sił starając się nie zatrzymywać na nikim wzroku. Gdy rozpoczyna się lekcja, wyjmuje słuchawki z uszu, przysłuchuje się i notuje, a na dodatek jeszcze uważa (z drobnymi przerwami na głębsze zamyślenie). A przynajmniej się stara, bo zajęcia są rozkładane na części pierwsze przy pomocy rozmaitych krzyków, śmiechów, zapytań i oślepiających blaskiem swej błyskotliwości komentarzy. W końcu nie wytrzymuje: wzdycha głęboko, teatralnym gestem przesuwa dłonią po twarzy i pochyla się nad notesem ze szczerym postanowieniem: zniszczę cały ten pieprzony świat. Nawet nie "zaj*bię cały ten, ku*wa, pier*olony świat" - jedno słowo "pieprzony" wystarczy dziecku na zawarcie w mentalnej wypowiedzi całej frustracji.

Widać, że to wyjątkowo niedzisiejszy okaz. Ogólnie rzecz ujmując - do kasacji. Jakkolwiek procesowi wchłaniania przez następny etap ewolucji się opiera, i tak prędzej czy później polegnie. To chyba nawet lepiej. Odmienność w końcu szkodzi na trawienie.

A teraz słówko wyjaśnień. Mam o sobie mniemanie na tyle wysokie, że uważam, iż subiektywny obserwator rzeczywistości ze mnie całkiem niezły. Co ważniejsze: obserwator rzeczywistości, do której nie należę. Więcej! Nie należę z własnej woli. Przepraszam, ale wstydzę się NALEŻEĆ. To poniżej mojej pseudo-godności.

Teraz reszta

Co świadczy o inteligencji człowieka? Według mnie wszystko: od umiejętności poparcia argumentami własnych poglądów, przez choćby minimalną empatię, aż po unikalną umiejętność posługiwania się względnie poprawną polszczyzną oraz ortografią i interpunkcją. Nie potępię oczywiście nikogo za to, że jak miłościwie nam panujący prezydent napisze "bul", chociaż od momentu ujrzenia takiego potwora będę starała się używać w rozmowie z takim delikwentem prostszego słownictwa.

Ale, ale... Nie znaczy to, że mam ograniczać się do slangu młodzieżowego. Brzydzę się mutantami słowotwórczymi w rodzaju "sponio", "dziena" itd., podobnie jak do szewskiej pasji doprowadza mnie widok bezsensownych spacji przed znakami interpunkcyjnymi. Nie obchodzi mnie, że wszyscy mają to gdzieś - będę z dumą toczyć pianę z ust, bo ktoś wpadł w dziwną manierę i teraz wszyscy go naśladują. 
 
Myślicie, że nie ma co się ciskać, bo to przecież tylko interpunkcja? Otóż nie. Ile mieliśmy już przykładów tego, że ktoś zrobił coś idiotycznego, kto inny to powielił i teraz mamy armię klonów? W... huk dużo. I jeśli to, że wszyscy tak robią, ma mnie nakłonić do postępowania tak samo, to dziękuję, postoję. Nie będę się dostosowywać. Nie wiem, skąd się wziął ten zwyczaj upodabniania się do reszty, choćby na siłę, ale to bez wątpienia pierwszy etap degradacji ogólnego poziomu społeczeństwa.

Nieśmiertelne sznauceropół-upadłe aniołoćwierćwampiry

Najbardziej oczywisty przykład - mój ulubiony – to plaga powołana do życia przez panią Meyer. Nieśmiertelny "Zmierzch" zapoczątkował całą falę mniej i jeszcze mniej udanych książek o wampirach, półwampirach, ćwierćwampirach, wampirach-playboyach i wampirach-stetryczałych emerytach. Nie trzeba było długiego czasu, by wampiry skrzyżowały się z innymi rasami i do potoku dołączyły wilkołaki, upadłe anioły i sznaucery szorstkowłose. Później zaś tylko: półwilkołaki, pół-upadłe anioły, a także wampirowilkołaki i sznauceropół-upadłe aniołoćwierćwampiry. (Zabawa z zapisem tych nazw jest prze-za-ba-wna).

Pokochała jedna, pokochały dziesiątki. Z miłości oszalały setki, więc siłą rzeczy zaraz rozległy się piski tysięcy fanek. Teraz to już chyba idzie w miliony. I dlaczego? Za co? Pytam: za co?!

Cytują siebie: nie wszyscy oczekują, że z lektury wyniknie jakiś morał. Nie jest im to potrzebne do szczęścia. Podobno dziewczyny czytają "zmierzchopodobne" książki, bo chcą się oderwać od szarej rzeczywistości i razem z bohaterkami przeżyć coś cudownego. Nie wiem, traktują książki jako wkroczenie na godzinę czy dwie do świata kucyków z Krainy Tęczy? Uciekają na tę chwilę od codzienności? Zawsze to jakieś wyjście (desperackie), ale dla mnie nie ma sensu. Koniec cytatu.

Wniosek. To nie tylko nie ma sensu, ale też wskazuje na poważną dysfunkcję układu nerwowego z mózgiem na czele. Ślepe podążanie za tłumem, który rzuca się na rzecz bezwartościową, jawi mi się jako, nazwijmy to po imieniu, debilizm. Tu nie chodzi wcale o gusta, o których podobno się nie dyskutuje. Nieszczęsny "Zmierzch" przeczytałam, próbowałam nawet dla zasady dziabnąć trochę drugiego tomu, ale odrzuciło mnie. Autentycznie odrzuciło. Można mi zarzucić, że po prostu nie leżała mi fabuła (aż chciałoby się zapytać: jaka fabuła, do diabła?!), lecz ja odpowiem, że to jest grafomania, nie powieść. Rozrywka? Nie - jaką rozrywkę można znaleźć w czytaniu po raz pięćsetny o tych samych relacjach między Bellą a Edwardem Wspaniałym? Morał? Zerowy. Jakakolwiek wartość edukacyjna (istotna szczególnie dla mnie)? Chyba tylko taka, że tak książek się NIE pisze. No i oczywiście materiał do tego rodzaju wywodów. I tak jest ze wszystkim! Wszystko bezwartościowe, ale uwielbiane, naśladowane, a choroba przerzuca się na pozostałe organy...

Pytam: dlaczego dzikie tłumy podążają za tym schematem, powielają go i piszczą przy tym z radości? Gratuluję oczywiście wszystkim ludziom w moim wieku, którzy z własnej woli sięgają po książkę, ale, na litość boską, weźcie coś choć trochę wartościowego!

I znów cytat, tu będący konkluzją. Masa pokochała wampiry, więc marketingową koleją rzeczy trzeba dać masie więcej. Ta wyje z zachwytu - no to jeszcze trochę wampirów. I tak w kółko, a tymczasem nie dość, że fantastyka powoli przez przyklaskującą masę się stacza w lawinie tego rodzaju grafomanii, to jeszcze naprawdę utalentowani autorzy mają trudności z przebiciem się przez zwały syfu. Czytelnicy coraz gorsi, więc to, co czytają, też. Znów przykład książki stanowi schemat, który można odnieść do niemal wszystkiego. Teraz kocha się to, co kochają inni. Słowem: masa zaniża poziom. I oto dochodzimy do sedna problemu.

Atakują klony, będą nas miliony

Spójrzmy raz jeszcze, tym razem okiem bogatszym o podszepty rozsądku. Spójrzmy na nich wszystkich krytycznie, ale trzeźwo. Co widzicie? Ja widzę Masę. Setki i tysiące młodych ludzi, którzy postępują tak, jak dyktują im pozostali. Na ślepo, bezrozumnie, ale za to z przeświadczeniem własnej zajebistości. Tak jest - oni wszyscy są zajebiści. Okazy nieprzystosowane, inne - zdecydowanie nie. I naprawdę jest mi z tym wybornie. Jestem niesamowicie dumna z tego, że moje pseudointeligencja nie pozwala mi się dostosować, wtopić, a zarazem zrezygnować z tego, co mnie wyróżnia. Czy jest to dla pozostałych dobre, czy też nie. Bo dla mnie liczę się JA. Ponieważ...

...Ludzie to JEDNOSTKI, a nie MASA. Dysponujemy UMYSŁAMI, a nie SIŁĄ. Potrzebujemy AMBICJI i SATYSFAKCJI, a nie POWIELANIA i GŁUPOTY. Chciałabym zapytać Masę: do czego dążą w życiu? Kim chcą być? Czego dokonać? Jakie spełnić marzenie? Na czym im właściwie najbardziej zależy? Nic mi do tego, ale z drugiej strony... Boję się, gdy patrzę na Masę, bo mam wrażenie, że za kilkadziesiąt lat wszyscy tacy się staną i zostanie już tylko Masa [dalszy fragment wycięto z uwagi na pozorną chęć dyplomatycznego postępowania - innymi słowy, kęs zostawiony na później].

Nie wiem, ilu ludzi jest Masą. Kogo mogę z całą pewności do niej zaliczyć, kto jest podobny do mnie, a kto zdaje sobie sprawę z tego, co się wokół dzieje. Nieustannie mnie zastanawia jedno: skąd absolutny brak woli samodoskonalenia? Krytycznej samooceny? Oddzielenia się od innych? Wyróżnienia się? Chciałabym, żeby chociaż jedna osoba na moich oczach zatrzymała się, spojrzała po sobie i innych i powiedziała: trzeba coś z tym zrobić. W porządku – świata nie zmienię – ale czemu mam biernie się przyglądać i tylko kiwać głową z niemą dezaprobatą?

Ten wpis miał wyglądać inaczej, ale cynizm przemienił się w całkiem poważną... co? Melancholię? Powiedzmy. Coś takiego. Wiecie co? Chciałabym wywrócić rzeczywistość do góry nogami i zobaczyć, jak stara się pozbierać i układa sobie wszystko od początku.

Related Posts Plugin for WordPress, Blogger...