niedziela, 24 stycznia 2016

"Król lata" - część pierwsza

Pierwsza część noweli w odcinkach. Tekst opublikowany również na łamach pierwszego numeru miesięcznika LINIA, który znajdziesz  TUTAJ.

Część pierwsza
                                                                                                                   
            Pociąg ruszył z oporem czterdziestokilkuletnich mechanizmów. Budy z kebabami i blaszane ciuchlandy, tak fatalnie reprezentujące Pruszków na stacji linii Warszawskiej Kolei Dojazdowej, zniknęły za zakrętem. Gabriela Szyller po raz kolejny przyłapała się na tym, że rękawem usiłuje zetrzeć z szyby kilkuwarstwowe brudne smugi. Okolica zieleniała w miarę zbliżania się do Komorowa, potem znów przedzierzgnęła się w pokaz domów jednorodzinnych Nowej Wsi Warszawskiej. I te przeszły wreszcie w maleńkie domeczki umiejscowione w siatce ogródków działkowych oraz bladożółte pola po jednej stronie torów. Po drugiej – podmokłe polany, zbyt malownicze, by nazwać je bagnami, a jednocześnie wystarczająco zdradliwe, by wzbudzały obawę.
            Tę okolicę już pamiętała – za moment będzie w domu.
            Kolejka zwolniła i łagodnie zatrzymała się na stacji w Otrębusach. Gabriela przepuściła w przejściu starszą panią, dając sobie czas na uspokojenie irracjonalnego ucisku w brzuchu, i wreszcie zeszła po schodkach. Wgapiła się w budyneczek przed sobą, mieszczący, jak głosił mrugający napis, serwis laptopów. Przez moment nie była w stanie wymyślić niczego poza oburzonym: „tego wcześniej tu nie było!”.
            – Gab? – Tuż obok jak spod ziemi (bo wyskoczył zza budyneczku, którego istnienia nie chciała zaakceptować) pojawił się niziutki blondwłosy mężczyzna.
            – Tak...? – odpowiedziała zachowawczo. Twarz niby znajoma, ale jak mogła pamiętać ludzi, których nie widziała od dziesięciu lat z hakiem? Przesunęła przed siebie walizkę na kółkach niby tarczę.
            – Cudownie cię widzieć! – rozpromienił się znajomy-nieznajomy, najwyraźniej biorąc jej niepewny uśmiech za dowód na to, że został rozpoznany. Nim zdążyła zareagować, chwycił rączkę od walizki i przyciągnął do siebie bagaż jej życia. – Wezmę to, dość już się nadźwigałaś. Jak podróż? Śmiesznie tak wracać na stare śmieci, prawda?
            – Tak...? – powtórzyła tym samym zdystansowanym tonem.
            Wreszcie zorientował się, że oszołomienie Gabrieli nie jest żartem na dzień dobry, uśmiech – szczery i na swój sposób dziecięcy – zbladł mu jednak tylko na moment.
            – Korzewski – podpowiedział uprzejmie. – Ten młodszy.
            Pamięć Gabrieli rozpędzała się równie powoli i mozolnie, jak obdrapane wagony kolejki, z której dopiero co wysiadła. Gab otworzyła w wyobraźni album ze zdjęciami twarzy z czasów, gdy zamiast dzwonić do kolegów i koleżanek szło się pod ich dom i wrzeszczało pod oknem tak długo, aż ktoś wyjrzał. Kilka z tych twarzy było wystarczająco wyraźnych, by mogła przyporządkować je do imion i nazwisk. Był wśród nich Korzewski, ale inny – Artur. Jego młodszy brat majaczył w tle jako jasnowłosy karzełek, którego przezywali Paluchem i któremu nigdy nie pozwalali się z nimi, starszymi, bawić, wobec czego zapisał się we wspomnieniach jedynie jako tło. Gab nie pamiętała nawet jego imienia; po głowie kołatało się jej jedynie kpiarskie przezwisko.
            – Oczywiście, teraz pamiętam – skłamała niezgrabnie. Zastanawiała się, czy wyszłaby na przeczuloną panikarę, gdyby wyrwała Paluchowi Korzewskiemu walizkę. Tonem usprawiedliwienia dodała: – Myślałam, że przyjedzie po mnie mój ojciec.
Trochę poniosła ją fantazja, bo od momentu, gdy poinformowała rodziców o dokładnej dacie swojego przyjazdu, ani razu nie padły słowa „przyjadę po ciebie” czy „odbiorę cię”. Prawdę mówiąc, ojciec w ogóle się do niej nie odezwał (nie licząc burkliwych pomruków), od dziesięciu lat niezmiennie naburmuszony, nieprzegapiający żadnej okazji do ostentacyjnego pokazania jedynej córce, co myśli o tym, że wyleciała z rodzinnego gniazdka na tak długo. Kompletnym zaskoczeniem był jednak fakt, że po Gabrielę na stację przyjechał sąsiad.
– Pan Szyller poprosił mnie o przysługę. – Paluch także nie kłamał za dobrze, na dodatek rumieniąc się, jak na gołowąsa przystało. Machnął ręką w nieokreślonym kierunku. – Zaparkowałem kawałek dalej, bo jak zwykle nie było gdzie stanąć. I nie rób takiej przerażonej miny. Mam prawo jazdy od pół roku.
– Spodziewałabym się raczej, że pofatyguje się po mnie twój brat.
Paluch Korzewski zamrugał. Gab też. Wcale nie zamierzała mówić tego na głos.
– Mój...? – zawiesił głos.
– Artur. Bawiliśmy się razem jako dzieci, zanim wyjechałam.
– Nie wiesz.
– Czego nie wiem? – zaniepokoiła się Gabriela. Coś na twarzy Palucha sprawiło, że poczuła nawrót nerwowych skrętoskłonów wnętrzności.
– Że mój brat... że Artur zaginął.

Marta Godzisz

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz

Related Posts Plugin for WordPress, Blogger...