Pierwsza część noweli w odcinkach. Tekst opublikowany również na łamach pierwszego numeru miesięcznika LINIA, który znajdziesz TUTAJ.
Część pierwsza
Pociąg
ruszył z oporem czterdziestokilkuletnich mechanizmów. Budy z kebabami i
blaszane ciuchlandy, tak fatalnie reprezentujące Pruszków na stacji linii
Warszawskiej Kolei Dojazdowej, zniknęły za zakrętem. Gabriela Szyller po raz
kolejny przyłapała się na tym, że rękawem usiłuje zetrzeć z szyby kilkuwarstwowe
brudne smugi. Okolica zieleniała w miarę zbliżania się do Komorowa, potem znów
przedzierzgnęła się w pokaz domów jednorodzinnych Nowej Wsi Warszawskiej. I te
przeszły wreszcie w maleńkie domeczki umiejscowione w siatce ogródków działkowych
oraz bladożółte pola po jednej stronie torów. Po drugiej – podmokłe polany,
zbyt malownicze, by nazwać je bagnami, a jednocześnie wystarczająco zdradliwe,
by wzbudzały obawę.
Tę
okolicę już pamiętała – za moment będzie w domu.
Kolejka
zwolniła i łagodnie zatrzymała się na stacji w Otrębusach. Gabriela przepuściła
w przejściu starszą panią, dając sobie czas na uspokojenie irracjonalnego
ucisku w brzuchu, i wreszcie zeszła po schodkach. Wgapiła się w budyneczek
przed sobą, mieszczący, jak głosił mrugający napis, serwis laptopów. Przez
moment nie była w stanie wymyślić niczego poza oburzonym: „tego wcześniej tu
nie było!”.
–
Gab? – Tuż obok jak spod ziemi (bo wyskoczył zza budyneczku, którego istnienia
nie chciała zaakceptować) pojawił się niziutki blondwłosy mężczyzna.
–
Tak...? – odpowiedziała zachowawczo. Twarz niby znajoma, ale jak mogła pamiętać
ludzi, których nie widziała od dziesięciu lat z hakiem? Przesunęła przed siebie
walizkę na kółkach niby tarczę.
–
Cudownie cię widzieć! – rozpromienił się znajomy-nieznajomy, najwyraźniej
biorąc jej niepewny uśmiech za dowód na to, że został rozpoznany. Nim zdążyła
zareagować, chwycił rączkę od walizki i przyciągnął do siebie bagaż jej życia.
– Wezmę to, dość już się nadźwigałaś. Jak podróż? Śmiesznie tak wracać na stare
śmieci, prawda?
–
Tak...? – powtórzyła tym samym zdystansowanym tonem.
Wreszcie
zorientował się, że oszołomienie Gabrieli nie jest żartem na dzień dobry,
uśmiech – szczery i na swój sposób dziecięcy – zbladł mu jednak tylko na
moment.
–
Korzewski – podpowiedział uprzejmie. – Ten młodszy.
Pamięć
Gabrieli rozpędzała się równie powoli i mozolnie, jak obdrapane wagony kolejki,
z której dopiero co wysiadła. Gab otworzyła w wyobraźni album ze zdjęciami
twarzy z czasów, gdy zamiast dzwonić do kolegów i koleżanek szło się pod ich
dom i wrzeszczało pod oknem tak długo, aż ktoś wyjrzał. Kilka z tych twarzy
było wystarczająco wyraźnych, by mogła przyporządkować je do imion i nazwisk.
Był wśród nich Korzewski, ale inny – Artur. Jego młodszy brat majaczył w tle
jako jasnowłosy karzełek, którego przezywali Paluchem i któremu nigdy nie
pozwalali się z nimi, starszymi, bawić, wobec czego zapisał się we
wspomnieniach jedynie jako tło. Gab nie pamiętała nawet jego imienia; po głowie
kołatało się jej jedynie kpiarskie przezwisko.
–
Oczywiście, teraz pamiętam – skłamała niezgrabnie. Zastanawiała się, czy
wyszłaby na przeczuloną panikarę, gdyby wyrwała Paluchowi Korzewskiemu walizkę.
Tonem usprawiedliwienia dodała: – Myślałam, że przyjedzie po mnie mój ojciec.
Trochę poniosła ją
fantazja, bo od momentu, gdy poinformowała rodziców o dokładnej dacie swojego
przyjazdu, ani razu nie padły słowa „przyjadę po ciebie” czy „odbiorę cię”.
Prawdę mówiąc, ojciec w ogóle się do niej nie odezwał (nie licząc burkliwych
pomruków), od dziesięciu lat niezmiennie naburmuszony, nieprzegapiający żadnej
okazji do ostentacyjnego pokazania jedynej córce, co myśli o tym, że wyleciała
z rodzinnego gniazdka na tak długo. Kompletnym zaskoczeniem był jednak fakt, że
po Gabrielę na stację przyjechał sąsiad.
– Pan Szyller poprosił
mnie o przysługę. – Paluch także nie kłamał za dobrze, na dodatek rumieniąc się,
jak na gołowąsa przystało. Machnął ręką w nieokreślonym kierunku. – Zaparkowałem
kawałek dalej, bo jak zwykle nie było gdzie stanąć. I nie rób takiej
przerażonej miny. Mam prawo jazdy od pół roku.
– Spodziewałabym się
raczej, że pofatyguje się po mnie twój brat.
Paluch Korzewski
zamrugał. Gab też. Wcale nie zamierzała mówić tego na głos.
– Mój...? – zawiesił
głos.
– Artur. Bawiliśmy się
razem jako dzieci, zanim wyjechałam.
– Nie wiesz.
– Czego nie wiem? –
zaniepokoiła się Gabriela. Coś na twarzy Palucha sprawiło, że poczuła nawrót
nerwowych skrętoskłonów wnętrzności.
– Że mój brat... że
Artur zaginął.
Marta Godzisz
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz