wtorek, 31 stycznia 2012

Top stycznia 2012

Styczeń 2012 zawierał 50% ferii zimowych; innymi słowy przez połowę miesiąca uprawiałam coś, co w języku potocznym uchodzi za opier... znaczy się za lenistwo.

Tym samym czytałam dość dużo, słuchałam sporo muzyki, znalazłam nawet czas na granie, ale ucierpiały na tym moje przygotowania do matury i - przede wszystkim - pisanie. 

Ale nic to, nadrobię.

*    *    *

LITERATURA

W tym miesiącu głównie pozycje ciekawe, z jakiegoś powodu nietypowe i ważne. Były wspomniane przy stosiku opowiadania z kłopotliwego, "podchoinkowego" (w pewnym sensie...) zbioru "Mówi Warszawa" - nierówne, ale pouczające. Była "Extensa" Dukaja, która chyba troszeczkę przerosła moje zdolności pojmowania, chociaż zdecydowanie zadowoliła wyobraźnię. Była "Droga" - nieco gorsza, niż oczekiwałam, ale mimo wszystko na tyle mocna, że dotąd dławię się popiołem. Był krótki, nieco niepokojący, ale też niezbyt zaskakujący horror Koontza, "Ziarno demona". Ale wygrywa i tak tytuł w pewnym stopniu klasyczny: "Rzeźnia numer 5" Kurta Vonneguta.

Tak jest, zasmakowałam w Vonnegucie! Już przy "Kociej kołysce" wiedziałam, że z tym pisarzem coś jest nie tak, ale dopiero ta pozycja pozwoliła mi ustalić źródło niepokoju. Vonnegut ma niezwykły dar nasączania absurdu groteską i nutką fantastyki w taki sposób, że mnie nie odrzuca, mimo że podświadomie wiem, jak bardzo charakter lektury mi nie odpowiada. Tym razem do tej zabójczej, jak się może zdawać, mieszanki doszedł jeszcze czynnik, który był jak znalazł w moim ulubionym "Paragrafie 22", czyli wojna. Całość zaś po prostu wlazła mi do głowy i wyjść nie chce - skwitowanie czegokolwiek słowami "zdarza się" już nigdy nie będzie brzmiało tak samo. Polecam wszystkim bez wyjątku, nawet jeśli nie macie wysokiej odporności na absurd i zdania, które najpierw śmieszą, a potem przez ten śmiech wprawiają w niemałe zakłopotanie.



GRA

Mamy rok 2012. Popkultura zaserwowała nam w ostatnich latach taką papkę, że po prostu MUSIMY kojarzyć ten właśnie rok z apokalipsą, zagładą, katastrofą we wszelkich tego słowa znaczeniach. Ja zaś już od pewnego czasu wobec tych zapowiedzi idę o krok dalej i z lubością przyglądam się wszelkim wizjom postapokalipsy. W przypadku takich zainteresowań nic dziwnego, że wreszcie dorwałam Fallout New Vegas.

Miałam już przyjemność zapoznać się z pierwszą częścią gry. Wprawdzie uległa ona już pewnemu przedawnieniu ze strony technicznej, ale stworzony przez twórców świat bardzo mnie zainteresował i zacierałam łapki na następne części. Przez niedostępność dwójki i zabugowanie trójki (ktoś to w ogóle odpalił...?) padło na część najnowszą. Dobry wybór!

Pustynia. Karabin na gryzonie. Wredne gekony. Z amunicją cienko. Wokół pełno zbirów. Strażnicy mnie nie lubią. Co począć z takim życiem? Otóż... wszystko! New Vegas prezentuje graczowi taki wachlarz możliwości, że głowa mała. Chcesz pomóc mieszkańcom miasteczka na totalnym zadupiu? W porządku. Chcesz je złupić/przejąć? Droga wolna. Wolisz stracić wszystkie kapsle (nie żeby ich było dużo) podczas beztroskiego hazardu? Zapraszamy do Vegas! I tak dalej - dróg, którymi można podążyć, jest mnóstwo; przy tym wątek główny pozostaje ciekawy, a zadania poboczne zróżnicowane. Po prostu cudo! A to wszystko skąpane w palącym świetle słońca, tumanach kurzu, radioaktywnym pyle i z resztkami autostrady majaczącymi na horyzoncie... New Vegas trafiło w moje gusta niemal idealnie!



MUZYKA

Z uwagi na dużą ilość wolnego czasu w tym miesiącu pozwoliłam sobie na luksus oglądania filmów. Poza paroma pozycjami, które należy uznać za efekciarskie i niezbyt oryginalne trafiła się również powtórka z tytułu, który widziałam już wcześniej, ale chętnie powtórzyłam: Cloverfield, u nas znane raczej jako Projekt Monster. Sama koncepcja filmu jest całkiem ciekawa, zobaczcie koniecznie, ale absolutnym mistrzostwem jest jedyny (!) występujący w filmie utwór (przy napisach końcowych...), który można uznać za soundtrack. Jest to "Roar! (Cloverfield Overture)", skomponowane przez Michaela Giacchino, znanego dzięki ścieżce dźwiękowej do serialu LOST.

Posłuchajcie. Intrygujące? Ma klimat? Dla mnie jak najbardziej. A do tego brzmi wyśmienicie.


niedziela, 15 stycznia 2012

"GONE. Faza pierwsza: Niepokój" Michael Grant


Od pewnego czasu odczuwam niechęć do wszelkiego rodzaju powieści młodzieżowych (co, jak sądzę, jest winą wielkiej plagi historii o wampirach, które często nie nadają się do niczego innego niż rozpalenia nimi w kominku). Z tego powodu do mocno rozreklamowanej serii GONE podchodziłam nieufnie.

Ostatecznie do lektury przekonała mnie fabuła książki - kiedyś bardzo często zastanawiałam się, jak wyglądałaby rzeczywistość bez dorosłych. Po przeczytaniu "Władcy Much" wiedziałam, że niezbyt dobrze.  Tym razem jest nie inaczej: po tajemniczym zniknięciu wszystkich powyżej piętnastego roku życia sytuacja w pewnym amerykańskim mieście zaczyna coraz bardziej się komplikować - mało kto jednak podejrzewa, że brak autorytetów to bodaj najmniejszy problem zgrai zdezorientowanych dzieciaków.


Pierwszym kilkunastu stronom towarzyszył sceptycyzm. Z czasem ustąpił on uznaniu wobec autora, że jego powieść naprawdę mnie wciągnęła, mimo to jednak nie mogłam oprzeć się wrażeniu, że duża część wydarzeń dzieje się nie tak jak powinna, a nawet trochę na siłę. Byłam pewna, że Grant wszystko przedstawił w taki sposób, by książkę mogły czytać dziesięciolatki, a ich rodzice nie musieli obawiać się o stan psychiki podopiecznych. Brakowało czegoś, co mogłoby w czytelnika uderzyć, co uświadomiłoby mu, że to wszystko nie jest dla dzieciaków spełnieniem marzeń, a koszmarem.

Ku mojej uldze okazało się, że coś takiego po prostu nadeszło później. Po dłuższej przerwie, spowodowanej narastającą niechęcią do zbyt młodzieżowego charakteru wydarzeń, wróciłam do lektury... i czytałam przez pięć godzin bez ani chwili przerwy. Wciągnęło mnie bez reszty. Wyglądało to trochę tak, jakby w połowie powieści autor postanowił nagle zerwać z łagodnymi opisami i natychmiast wszystko stało się znacznie ciekawsze. Wreszcie historia wzbudziła we mnie emocje, które wcześniej ograniczały się do chłodnego patrzenia na GONE okiem kogoś, kto po lekturze Kinga czy Koontza oczekuje krwi tam, gdzie ona być powinna, napięcia w chwili, gdy czytelnik tego oczekuje, uderzenia, gdy się go nie spodziewa. Od pewnego momentu miałam nieodparte wrażenie, że powieść ta nie nadaje się raczej dla dzieciaków poniżej czternastego roku życia. I to mi się podobało!

Fabuła GONE, mimo że niezbyt odkrywcza i zawiła, jest dynamiczna, a nawet wciągająca. Pytania pojawiają się raz po raz, odpowiedzi zaś zawsze brakuje, co skłania do nieustannego przenoszenia wzroku na następną stronę. Z początku trochę przeszkadzały mi wszystkie paranormalne dziwności - byłam pewna, że historia ograniczy się do problemów wynikających z braku dorosłych. Potem jednak przekonałam się i do tego, a książka zaczęła przypominać dobry serial akcji, niekoniecznie tylko dla młodzieży.

Lecz nie ma róży bez kolców. Poza trochę zbyt łagodnym początkiem słabą stroną GONE są bohaterowie. Rozumiem, że wszyscy mieli mniej niż piętnaście lat, ale chwilami głupota poszczególnych postaci naprawdę potrafi wywołać grymas na twarzy czytelników, szczególnie starszych. Dodatkowo często po oczach bije uboga narracja. Budowa zdań jest prosta, opisy nieskomplikowane, wewnętrzne monologi bohaterów irytujące. W tej kwestii również bolało "upiększanie" - nikt mi nie wmówi, że nastoletni chuligan z kijem bejsbolowym na ramieniu nie zna żadnego z licznych amerykańskich przekleństw. Często wypowiedzi aż się prosiły o wzmocnienie. Należy też wspomnieć, że autor do rozładowywania atmosfery używał żartów, które niemal zawsze były kompletnie nietrafione, mało zabawne i niezbyt błyskotliwe. Pozostaje tylko pytanie: ile z tego można zrzucić na karb młodzieżowego charakteru powieści, a ile na braki warsztatowe Granta?

A jednak książka, która przyciąga na pięć godzin i za nic nie chce puścić, musi w sobie coś mieć. Nie mam żadnych wątpliwości, że pierwsza część GONE to książka dobra, jeśli porównać ją do powstających teraz tytułów dla nastolatków. W zestawieniu z seriami skierowanymi do starszego grona czytelników wypada gorzej, ale nadal jest warta uwagi. Choćby po to, by przekonać się, jak Grant nagle wyrywa się z szeregu grzecznych historyjek dla czternastolatków. Ja tymczasem zacznę rozglądać się za drugą częścią serii.

 "GONE. Faza Pierwsza: Niepokój", Michael Grant
6+/10

sobota, 7 stycznia 2012

Stosik #3: na pracowity nowy rok

Tym razem stosik nie mikroskopijny, a - powiem nieskromnie - imponujący tak w kwestii ilości książek, jak i jakości tytułów. No i oczywiście w  jakimś stopniu ważny. Pod wieloma względami rok 2012 zaczął się dla mnie w sposób co najmniej wredny, ale książkowo się spisał.

Standardowo przepraszam za jakość zdjęć. 
Mój telefon jest lepszym czytnikiem ebooków niż aparatem.


Od lewego górnego rogu:

"Rozgwiazda", Peter Watts - po lekturze "Ślepowidzenia" nie mogłam sobie odmówić dalszego kształcenia się w dziedzinie science fiction. Na następną część niestety chwilowo zabrakło zielonych, ale sądząc z recenzji, pewnie zaraz po lekturze "Rozgwiazdy" upoluję "Wir.

"Odwet" i "Podniesienie" z uniwersum Mass Effect, Drew Karpyshyn - książki pisane na podstawie gier nie są dobrym pomysłem, jeśli naprawdę nie kocha się danego tytułu. Moja miłość do Mass Effect kiełkuje w tempie ekspresowym, ale mimo to po lekturze tych dwóch tytułów mogę śmiało palnąć się w łeb za trochę niepotrzebny zakup. Pierwsza część podarowana przez brata, druga przytargana do domu samodzielnie.

"15 blizn", różni autorzy - wyraz mojej sympatii do horrorów. Zbiór starannie wydany i z interesującą treścią; jak to zwykle bywa w przypadku antologii, zdarzają się teksty słabsze, ale jest też kilka naprawdę ciekawych ("Twitterowanie z Cyrku Umarłych" Hilla rządzi!).

"Dom na Wyrębach", Stefan Darda - jak wyżej. Tej pozycji jeszcze nie zdążyłam przerobić, ale jestem bardzo ciekawa, jak się sprawi. Mam nadzieję na naprawdę przyjemną, sprawnie napisaną historię.

"Rosja w łagrze", Iwan Sołoniewicz - pierwsza z dwóch przypadkowych niewiadomych nie-fantastyk w stosie. Z reguły nie czytuję tego rodzaju książek, więc siłą rzeczy zastanawiam się, jaka będzie ta pozycja.

"Listonosz", David Brin - mamy rok 2012, literatura postapokaliptyczna musi być!

"Pieśń krwi", Greg Bear - skusił mnie krótki opis paru założeń fabuły; ciekawe, jak tym razem wejdzie mi cyberpunk (ciekawe, czy można tę książkę przypisać do tego gatunku).

"Triumf Endymiona", "Endymion", "Zagłada Hyperiona", "Hyperion" t. 1-2, Dan Simmons - nie udało mi się kupić, więc pożyczyłam. Brat po lekturze pierwszego tomu twierdzi, że jest świetne i na dodatek z każdą stroną coraz bardziej się rozkręca, więc dajcie mi czas, a połknę to wszystko w tydzień.

Stosik po prawej złożony i czekający na lekturę dzięki uprzejmości Kamila, który odważył się mi to wszystko pożyczyć ;)

To coś pomarańczowe z boku to zbiór opowiadań, będących rezultatem pewnych warsztatów. Znalazł się tam również mój tekst, który możecie przeczytać TUTAJ. Ponieważ mam jeszcze dwa czy trzy egzemplarze i z chęcią się ich pozbędę (zbiór jakością wydania pozostawia naprawdę wieeeele do życzenia), jeśli ktoś ma nań ochotę, niech po prostu napisze.

W swym niesamowitym geniuszu oczywiście musiałam zapomnieć o jednej z ważniejszych pozycji w stosiku, doczepiam wiec pojedyncze zdjęcie.

"Mówi Warszawa", różni autorzy - zbiór tekstów o Warszawie. Szczerze mówiąc nie lubię tego miasta, ale raz, że czyta się przyjemnie, a dwa, że to jedna z milszych (i bardziej zaskakujących) niespodzianek, jakie mnie ostatnio spotkały. W skrócie - Mikołaj zrzucił mi to na głowę. No, powiedzmy.

Widoczne w tle "Pod kopułą" Kinga jest chyba aluzją co do kontrowersyjnej jakości tego, co czytam.


I zdjęcie zbiorcze - również bez powyższego tytułu, ale i tak wygląda ładnie. W tle mój pstrokaty dywan.


Related Posts Plugin for WordPress, Blogger...