niedziela, 12 marca 2017

"Król Lata" - część dziewiąta

Część dziewiąta

Cały dom zdawał się wibrować muzyką, rozmowami i śmiechem. Przez otwarte na oścież drzwi tarasowe do środka wpływały zapachy grillowanej karkówki, szaszłyków drobiowych i kiełbasek z ogniska; w odwrotnym kierunku, z zatłoczonej kuchni, dobywały się aromaty najwymyślniejszych mieszanek ziół do sałatek. W obie strony przesuwały się grupki ludzi, przystając to tu, to tam na krótszą lub dłuższą pogawędkę z członkami rodziny, przyjaciółmi, sąsiadami czy zupełnie nieznanymi ludźmi. Na tym polegały przyjęcia.
Mała Gabriela Szyller zatrzymała się w przejściu między pokojem dziennym a kuchnią. Nad jej głową kołysał się na sznurku ułożony z kolorowych tekturek napis „Jedenaste urodziny Arturka!”. Poszczególne litery powiewały jak chorągiewki za każdym razem, gdy ktoś pod nimi przechodził.
– Ja bym nie chciała takiego przyjęcia – oznajmiła Gabriela stojącemu za nią Einsteinowi.
– A ja bym chciał – odparł chłopiec. Całą twarz i czubki palców miał umazane bitą śmietaną. – Ten tort jest przegenialny.
– Ile kawałków zjadłeś? Trzy?
– Pięć. – Krzysiek uśmiechnął się bez cienia skruchy, pokazując kawałki czekolady na mlecznobiałych zębach.
– Jesteś nienormalny. Mnie przesłodziło po jednym. Gdzie Artur?
Einstein machnął ręką w kierunku wyjścia do ogrodu.
– Pewnie złapały go ciotki.
         Odszukali Benedykta przy potężnych rozmiarów regale na książki i we trójkę ruszyli na ratunek solenizantowi. O tym, że przyjęcie urodzinowe Artura Korzewskiego odbywało się w domu państwa Szyllerów, zadecydował przypadek: pół tygodnia wcześniej Korzewscy przeżyli hydrauliczną apokalipsę i dotąd jeszcze nie uporali się z przywróceniem podtopionej łazienki do stanu pełnej używalności. Sam Artur nie wydawał się szczególnie zainteresowany czy podekscytowany perspektywą spędzenia swoich jedenastych urodzin w tłumie nie do końca znanych ludzi – ostatecznie wyszło na to, że zarówno jego rodzice, jak i Gabrieli postanowili wykorzystać tę okazję, by zaprosić dawno nie widzianych znajomych ze swoich szkolnych czasów. W rezultacie Artur, jego młodszy brat, Einstein, Benedykt, Gab i parę innych dzieciaków musiało lawirować pomiędzy obcymi dorosłymi. Większości z nich specjalnie to nie przeszkadzało: sam fakt bycia na przyjęciu dostarczał rozrywki, a zadbano oczywiście o to, by nie zabrakło ciastek i chipsów w ilościach uzasadnionych jedynie przez „ten jeden dzień w roku”, jak powiedziała Agnieszka Szyller, zapełniwszy wszystkie miski w domu słodkościami.
         Benek przepychał się między ludźmi z siłą przebicia lodołamacza. Zignorował kompletnie stojące mu na drodze trzy nieznane panie, zapewne sąsiadki, i jedna z nich, potrącona w chwili, gdy unosiła do ust widelec, upuściła papierową tackę z sałatką warzywną.
            – Tam jest! – zawołał chłopiec, nawet się nie obejrzawszy na okrzyk oburzenia.
        Trójka przyjaciół, kierowana silną potrzebą wsparcia kolegi w ciężkim momencie urodzinowego starcia z oddziałem stęsknionych cioteczek, zatrzymała się jak wryta. Artura wcale nie osaczały starsze panie. Jubilat stał z zagubioną miną otoczony przez poważnie wyglądających mężczyzn w koszulach i krawatach. Jego ojciec trzymał ręce na ramionach syna, jakby chcąc powstrzymać go od ucieczki, ale jednocześnie wydawał się zadowolony.
            – Hej, Arturek! – zawołał Einstein przez teatralnie złożone w trąbkę dłonie.
            Artur poczerwieniał po czubki uszu i zaczął wiercić się w uścisku ojca. Uniósł głowę i coś powiedział; Gab wyczytała słowa, których nie mogli dosłyszeć, z jego twarzy: „tato, mogę już iść?”, wymamrotane skrępowanym, niemal błagalnym tonem. Rzadko widywała u przyjaciela jakiekolwiek oznaki słabości, ale będąc w pobliżu swojego taty Artur zawsze wydawał się jakby mniejszy. Tym razem mu się udało: ojciec poklepał go po plecach i odprawił gestem, niemal natychmiast skupiając całą swoją uwagę na pozostałych członkach klubu koszulowo-krawatowego.
         – Co zrobiłeś, że zasłużyłeś na kazanie na własnej imprezie urodzinowej? – zapytał bez ogródek Einstein, gdy tylko Artur oddalił się od swojego taty na bezpieczną odległość.
            – Nic nie zrobiłem.
            – To o co chodziło?
            – Tata chciał mnie przedstawić paru swoim znajomym – wyjaśnił Artur niechętnie. Pocierał policzki dłońmi, jakby chcąc zetrzeć z nich czerwone plamy zdenerwowania, mimo że te już zupełnie zniknęły. – Widzicie tego grubego faceta z marynarką na ramieniu? – Pokazał palcem.
            – Wygląda jak gangster – uznał Benedykt, przekrzywiwszy głowę z zaintrygowaną miną.
           – Nazywa się Warzyński, Jerzy albo Jan, nawet nie pamiętam. Ma jakieś magazyny czy składy budowlane w okolicy. Przez cały czas starał się namówić mojego ojca do tego, by zapoznał mnie z jego córką.
            – O – wyrwało się Gabrieli.
      – Nawet nie powiedział, jak ona ma na imię. Powtarzał tylko: „koniecznie muszą się zaprzyjaźnić”. Głupie, nie? Chyba nawet tata tak pomyślał, bo kompletnie gościa olał.
            Einstein ułożył wargi w dzióbek i cmoknął głośno.

            – Arturkowi znaleźli narzeczoną!

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz

Related Posts Plugin for WordPress, Blogger...