Część dziewiąta
Cały
dom zdawał się wibrować muzyką, rozmowami i śmiechem. Przez otwarte na oścież
drzwi tarasowe do środka wpływały zapachy grillowanej karkówki, szaszłyków
drobiowych i kiełbasek z ogniska; w odwrotnym kierunku, z zatłoczonej kuchni,
dobywały się aromaty najwymyślniejszych mieszanek ziół do sałatek. W obie
strony przesuwały się grupki ludzi, przystając to tu, to tam na krótszą lub
dłuższą pogawędkę z członkami rodziny, przyjaciółmi, sąsiadami czy zupełnie
nieznanymi ludźmi. Na tym polegały przyjęcia.
Mała
Gabriela Szyller zatrzymała się w przejściu między pokojem dziennym a kuchnią.
Nad jej głową kołysał się na sznurku ułożony z kolorowych tekturek napis
„Jedenaste urodziny Arturka!”. Poszczególne litery powiewały jak chorągiewki za
każdym razem, gdy ktoś pod nimi przechodził.
–
Ja bym nie chciała takiego przyjęcia – oznajmiła Gabriela stojącemu za nią
Einsteinowi.
–
A ja bym chciał – odparł chłopiec. Całą twarz i czubki palców miał umazane bitą
śmietaną. – Ten tort jest przegenialny.
–
Ile kawałków zjadłeś? Trzy?
–
Pięć. – Krzysiek uśmiechnął się bez cienia skruchy, pokazując kawałki czekolady
na mlecznobiałych zębach.
–
Jesteś nienormalny. Mnie przesłodziło po jednym. Gdzie Artur?
Einstein
machnął ręką w kierunku wyjścia do ogrodu.
–
Pewnie złapały go ciotki.
Odszukali Benedykta przy potężnych
rozmiarów regale na książki i we trójkę ruszyli na ratunek solenizantowi. O
tym, że przyjęcie urodzinowe Artura Korzewskiego odbywało się w domu państwa
Szyllerów, zadecydował przypadek: pół tygodnia wcześniej Korzewscy przeżyli
hydrauliczną apokalipsę i dotąd jeszcze nie uporali się z przywróceniem
podtopionej łazienki do stanu pełnej używalności. Sam Artur nie wydawał się
szczególnie zainteresowany czy podekscytowany perspektywą spędzenia swoich
jedenastych urodzin w tłumie nie do końca znanych ludzi – ostatecznie wyszło na
to, że zarówno jego rodzice, jak i Gabrieli postanowili wykorzystać tę okazję,
by zaprosić dawno nie widzianych znajomych ze swoich szkolnych czasów. W
rezultacie Artur, jego młodszy brat, Einstein, Benedykt, Gab i parę innych
dzieciaków musiało lawirować pomiędzy obcymi dorosłymi. Większości z nich
specjalnie to nie przeszkadzało: sam fakt bycia na przyjęciu dostarczał
rozrywki, a zadbano oczywiście o to, by nie zabrakło ciastek i chipsów w
ilościach uzasadnionych jedynie przez „ten jeden dzień w roku”, jak powiedziała
Agnieszka Szyller, zapełniwszy wszystkie miski w domu słodkościami.
Benek przepychał się między ludźmi z
siłą przebicia lodołamacza. Zignorował kompletnie stojące mu na drodze trzy
nieznane panie, zapewne sąsiadki, i jedna z nich, potrącona w chwili, gdy
unosiła do ust widelec, upuściła papierową tackę z sałatką warzywną.
– Tam jest! – zawołał chłopiec,
nawet się nie obejrzawszy na okrzyk oburzenia.
Trójka przyjaciół, kierowana silną
potrzebą wsparcia kolegi w ciężkim momencie urodzinowego starcia z oddziałem
stęsknionych cioteczek, zatrzymała się jak wryta. Artura wcale nie osaczały
starsze panie. Jubilat stał z zagubioną miną otoczony przez poważnie
wyglądających mężczyzn w koszulach i krawatach. Jego ojciec trzymał ręce na
ramionach syna, jakby chcąc powstrzymać go od ucieczki, ale jednocześnie
wydawał się zadowolony.
– Hej, Arturek! – zawołał Einstein
przez teatralnie złożone w trąbkę dłonie.
Artur poczerwieniał po czubki uszu i
zaczął wiercić się w uścisku ojca. Uniósł głowę i coś powiedział; Gab wyczytała
słowa, których nie mogli dosłyszeć, z jego twarzy: „tato, mogę już iść?”,
wymamrotane skrępowanym, niemal błagalnym tonem. Rzadko widywała u przyjaciela
jakiekolwiek oznaki słabości, ale będąc w pobliżu swojego taty Artur zawsze
wydawał się jakby mniejszy. Tym razem mu się udało: ojciec poklepał go po
plecach i odprawił gestem, niemal natychmiast skupiając całą swoją uwagę na
pozostałych członkach klubu koszulowo-krawatowego.
– Co zrobiłeś, że zasłużyłeś na
kazanie na własnej imprezie urodzinowej? – zapytał bez ogródek Einstein, gdy
tylko Artur oddalił się od swojego taty na bezpieczną odległość.
– Nic nie zrobiłem.
– To o co chodziło?
– Tata chciał mnie przedstawić paru
swoim znajomym – wyjaśnił Artur niechętnie. Pocierał policzki dłońmi, jakby
chcąc zetrzeć z nich czerwone plamy zdenerwowania, mimo że te już zupełnie
zniknęły. – Widzicie tego grubego faceta z marynarką na ramieniu? – Pokazał
palcem.
– Wygląda jak gangster – uznał
Benedykt, przekrzywiwszy głowę z zaintrygowaną miną.
– Nazywa się Warzyński, Jerzy albo
Jan, nawet nie pamiętam. Ma jakieś magazyny czy składy budowlane w okolicy. Przez
cały czas starał się namówić mojego ojca do tego, by zapoznał mnie z jego
córką.
– O – wyrwało się Gabrieli.
– Nawet nie powiedział, jak ona ma
na imię. Powtarzał tylko: „koniecznie muszą się zaprzyjaźnić”. Głupie, nie?
Chyba nawet tata tak pomyślał, bo kompletnie gościa olał.
Einstein ułożył wargi w dzióbek i
cmoknął głośno.
– Arturkowi znaleźli narzeczoną!