Nie ukrywam, że należę do przesławnego rocznika '93 i w tym roku zdawałam maturę. Często też wypowiadam swoje, najczęściej bardzo krytyczne, opinie na temat egzaminu dojrzałości. Ponadto nigdy nie przegapię okazji na to, by na coś ponarzekać, a przy okazji jeszcze popisać o sobie, skoro w głębi duszy jestem egoistką. Do tego nierzadko przemawia przeze mnie cynizm i chłód, zdiagnozowane ogólnie jako zblazowanie.
I właśnie te fakty odzwierciedli dzisiejszy, lekko felietonistyczny wpis.
Zaczynamy losowanie, proszę o zwolnienie blokady...
Jeśli chodzi o formę egzaminu maturalnego z przedmiotów tak konkretnych jak matematyka czy historia (innych, np. chemii czy biologii, nawet nie widziałam na oczy, chcąc uchronić swój mózg przed zwęgleniem), to jest ona bardzo konkretna. Na matmie sprawdza się umiejętności, zdobyte w ciągu ostatnich trzech lat, przy pomocy przeróżnych, często niemożliwie skomplikowanych - tu mam na myśli "dowodowce"- lub standardowych, jasnych zamkniętych zadań. Historia to pytania o określone informacje, wybrane spośród tych, których powinniśmy zdobyć w trakcie nauki, plus trochę detektywistyczna analiza źródeł, i wreszcie plus wypracowanie, którego sposób sprawdzania jest tyleż tajemniczy, co korzystny dla ucznia. Sama w tym roku o Aleksandrze Wielkim nie napisałam niczego konkretnego, bawiąc się raczej w krytyczną analizę pseudo-psychologiczną, a zdobyłam ponad połowę punktów.
Przy egzaminach z języków jest, rzecz jasna, inaczej. Angielski, a przynajmniej podstawowy, nie wymaga niesamowitej erudycji, znajomości reguł gramatycznych w teorii w zasadzie też nie, w praktyce tylko trochę, by napisać w miarę zrozumiały list do wyimaginowanego kolegi z Anglii. Liczy się umiejętność swobodnego wyrażania określonych myśli, wyłapywania informacji ze słuchu i jakże rzadka w tych czasach zdolność czytania. Mimo pewnej dozy infantylizmu taka forma egzaminu wydaje się dość sensowna.
A język polski? No, tu również dobrze jest umieć czytać. Najlepiej między wierszami, niekoniecznie znajdując podteksty erotyczne, ale metafizyczne, religijne i patriotyczne - chętnie. Zdolność trzymania długopisu również nie zawadzi, chociaż umiejętność poprawnego zapisywania poszczególnych wyrazów i rozdzielania ich znakami interpunkcyjnymi wpływa na końcowy wynik w stopniu minimalnym. Dość istotny jest za to styl - odpowiednio patetyczny, sztywny jak stalowy napierśnik, równie nieprzebijalny i najczęściej zwyczajnie napuszony, przeraźliwie nudny, pozbawiony życia. Za błyskanie humorem - minus. Za oryginalne zestawienia słów - minus. Za jakikolwiek przejaw chęci bawienia się formą - minus. Jeśli chodzi o język, również dobrze jest specjalnie się nie wykazywać, chyba że po głowie chodzi jakiś termin okołodupoliteracki. Znanym i kochanym gwoździem programu jest zaś klucz, czyli czynnik, który czyni wypracowanie z polskiego najbardziej losowym egzaminem, jaki świat widział. Znajdziesz w tekście cechę A? Brawo, punkt. Znajdziesz cechę B? Niestety, nie mamy jej w kluczu, więc zero. Cecha C? Nie ma. Cecha D? Brak. Cecha E? A gówno.
To już lepiej testować uczniów z umiejętności trafienia szóstki w Lotka.
Jak z większości przedmiotów wyniki w miarę dobrze odzwierciedlają zarówno umiejętności i wiedzę ucznia (i szczęście w trafieniu na w miarę miły zakres tychże), tak przy polskim nie ma przebacz. Gdyby przyszło mi napisać maturę, mając do porównania obrazy dziecka w "Grze Endera" i "Władcy Much", czyli dwóch moich ulubionych, a zbliżonych tematycznie książkach, mogłabym dostać zarówno 100%, jak i 20%, w zależności od własnego mózgu, klucza, humoru egzaminatora, pogody i stopnia wilgotności powietrza. Tu nawet słowo "absurd" jest za słabe. A co najciekawsze, wszyscy o tym wiedzą, a nikt - szczególnie wśród osób kompetentnych - nic z tym nie robi.
Ja zajęta. Dać mi spokój.
Po przebrnięciu przez trudy matury zaczął się czas dość szumnie nazywany "najdłuższymi wakacjami w życiu", trwający w zasadzie od końcówki maja aż do października, gdy większość maturzystów zostaje przemianowana na studentów. Część z nich te kilka miesięcy poświęca na podróże, część na imprezy, część na podróże i imprezy jednocześnie. Wielu świeżo upieczonych dorosłych idzie też do pracy. A co może robić? No, wiele rzeczy. Na przykład kelnerowanie. Albo kasa w sklepie czy też fast foodzie. Absolutnym hitem jest oczywiście call center - z tego oczywistego powodu, że tu nie wymaga się ani książeczki sanepidu, ani nawet doświadczenia (które na rynku pracy stanowi walutę równie rozpowszechnioną, co euro w Ugandzie).
W moim przypadku z braku innej możliwości padło właśnie na tę ostatnią opcję wakacyjnego zarobkowania - czy też dorabiania, w zależności od zacięcia i umiejętności delikwenta. Dwa tygodnie siedzenia na słuchawkach za mną, w tym sporo szkoleń, morze wypitej wody mineralnej, kilkakrotne zdarcie gardła i, co dziwne, zaledwie kilkakrotne opieranie się wulgarności potencjalnych rozmówców. Z powodu krótkiego stażu niewiele mogę powiedzieć na temat realiów tego zajęcia, za to z całą odpowiedzialnością stwierdzam, że tego rodzaju praca wymaga dużego zaangażowania, by osiągać przyzwoite efekty (prowizje od udanych rozmów) i jeszcze większej determinacji, by nie rzucić roboty w diabły po pierwszych trzech dniach.
Tu na pomoc przychodzi zasada "jak się nie ma co się lubi, to się lubi co się ma". Zwyczajnie wku*wiająca praca? No to odszukajmy parę plusów. W przypadku call center bodaj największą zaletą jest wyrobienie "gadanego". Po paru miesiącach na słuchawkach można wcisnąć Eskimosowi wannę lodu. Albo smartfona emerytce, gdyby zastosować bliższą analogię. Innymi słowy, znacznej poprawie ulegają umiejętności takie jak zdolność przekonywania, manipulowania rozmówcą, mówienia jednej rzeczy na pięćdziesiąt różnych sposobów i odpierania najróżniejszych, niewygodnych argumentów w sposób całkiem naturalny. Poza tym można też, jak w moim przypadku, zacząć pić więcej wody i wreszcie zwalczyć upierdliwe odwodnienie organizmu, a także natchnąć swój głos nienatarczywą uprzejmością, wręcz niezniszczalną choćby w obliczu bombardowania bełkotliwymi przekleństwami.
No i zarobisz. Niewiele. Ale zarobisz!
Coś z niczego.
Najdłuższe Wakacje Życia mają wszelkie podstawy do tego, by być najbardziej pouczającym okresem chronicznego niedoboru energii, także tej pozytywnej. Nie pozostaje więc chyba nic innego, jak tylko czerpać doświadczenia pełnymi garściami i w międzyczasie nie zwariować, by później zemścić się na rzeczywistości na swój własny, perfidny, ale też wysublimowany sposób.
Bo największą sztuką jest przecież przekuwanie przeciwności losu na własne atuty.